Wizyta Baracka Obamy w Warszawie nie jest nic nieznaczącym gestem ani też „psychoterapią skołatanych nerwów Polaków i Bałtów”, jak głosi propaganda moskiewska. Prezydent światowego supermocarstwa nie ma czasu na takie zabawy. Został wybrany przez swoich współobywateli, by realizować ich interesy narodowe w świecie, i to właśnie robi.
Dla Polski najważniejsza jest odpowiedź na pytanie o to, jakie interesy Stanów Zjednoczonych skłoniły ich 44. prezydenta do przybycia do Polski oraz na ile są one zbieżne z naszymi.
„Rosyjskie marzenie”
Rosja bardzo chciała mieć w USA wroga. Starała się o to z całych sił. Deklarowała to we wszystkich swoich strategiach bezpieczeństwa, głosiła ustami swoich polityków i propagowała w mediach. Wspierała wrogów USA – od Wenezueli Hugo Cháveza, przez Iran (którego program jądrowy nie byłby możliwy bez rosyjskich technologii), aż po Syrię Baszara al-Asada. Dokonując agresji na Krym, Ługańsk i Donieck, podważyła integralność terytorialną Ukrainy, gwarantowaną m.in. przez USA w chwili pozbycia się przez Kijów broni atomowej w 1994 r., a tym samym zlikwidowała amerykańską zdolność do zaoferowania Iranowi gwarancji takiejże integralności w zamian za wyrzeczenie się przez Teheran broni jądrowej.
Uderzyła więc w jeden z najważniejszych celów amerykańskiej polityki zagranicznej ostatnich lat. Nie bacząc na groźbę dla siebie samej ze strony 10 razy ludniejszych od niej i prężniejszych gospodarczo Chin, Rosja postanowiła sprzymierzyć się z nimi, co ostatnio demonstracyjnie podkreślił Putin swoją podróżą do Pekinu.
„Volenti non fit iniuria” (chcącemu nie dzieje się krzywda) – to zasada prawa rzymskiego sformułowana w II w. przez Gnaeusa Domitiusa Anniusa Ulpianusa. Rosja, upokarzając Stany Zjednoczone latem zeszłego roku w Syrii, łamiąc swoją antyukraińską akcją całą serię traktatów międzynarodowych i odmawiając współpracy z USA na kierunku irańskim i chińskim, rozwiała amerykańskie iluzje co do zasadności porozumienia się z nią. Moskwa „spełniła swoje marzenie”, a polityka Kremla „osiągnęła zamierzony cel”. Waszyngton, po pięciu latach od deklaracji Obamy z lipca 2009 r. o potrzebie „resetu” w stosunkach USA–Rosja, uznał Moskwę za wroga.
Nie będzie porzucenia sojuszników
Prezydent Barack Obama w przemówieniu na pl. Zamkowym w Warszawie powiedział, że Polska była często porzucana przez przyjaciół, wtedy gdy najbardziej ich potrzebowała. Obiecał, że to się nie powtórzy. Chłodna ocena obecnej rzeczywistości pozwala wierzyć, że mówił prawdę. Zachód porzucał Europę Środkową dla Rosji/ZSRR, gdy Moskwa chciała lub musiała być jego sprzymierzeńcem. Tak było za Napoleona i za Hitlera. Dziś jednak tak nie jest. Kreml nie chce być sojusznikiem Waszyngtonu przeciw Chinom, woli być jego wrogiem. Amerykanie wcale nie mieli ochoty angażować się przeciw Rosji w Europie Środkowo-Wschodniej. Putin jednak ich do tego zmusił. USA to poważny kraj, dbający o swoje interesy. Rosja interesom tym zagraża, będzie więc zwalczana. Porzucenie któregokolwiek z amerykańskich sojuszników podważałoby wiarygodność gwarancji bezpieczeństwa udzielonych przez USA wszystkim pozostałym i prowokowało wrogów Stanów Zjednoczonych na całym świecie do testowania, które z sojuszy Waszyngtonu są realne, a które pozorne. Żaden odpowiedzialny polityk amerykański nie może zaryzykować takiej sytuacji.
Oferta Obamy
Prezydent Stanów Zjednoczonych obiecał powstrzymać ekspansję rosyjską w Europie. Jako sojuszników, którym należy się amerykańska solidarność, wymienił: Estonię, Łotwę, Litwę, Polskę i Rumunię, a jako kraje zagrożone przez moskiewski imperializm i mogące liczyć na wsparcie USA: Ukrainę, Gruzję i Mołdawię. W istocie brzmi to tak, jakby Waszyngton przyjął polski program stabilizacji pola bezpieczeństwa Rzeczypospolitej. Rosyjscy agenci wpływu i powtarzający ich tezy pożyteczni idioci będą naturalnie głosili, że to tylko słowa, ale taki zarzut można postawić każdemu przemówieniu. Względy kurtuazyjne nie wymagały od Baracka Obamy wymieniania z nazwy wszystkich wspomnianych wyżej państw. Nie zmuszały go do przypomnienia polskich obaw dotyczących rzetelności sojuszy i do podjęcia wysiłku ich rozwiania, nie wymagały deklaracji zaangażowania finansowego i wojskowego w naszym regionie ani osobnego spotkania z prezydentem elektem Ukrainy Petrem Poroszenką i składania mu obietnicy wsparcia materiałowego (hełmy, kamizelki kuloodporne, sprzęt ratujący życie) i informacyjnego (łączność, wywiad satelitarny) w konflikcie z Rosją. Prezydent USA mógł także pominąć milczeniem kwestię Krymu, jak czyni to obecnie większość państw europejskich, uznających sprawę za przegraną i oczekujących już jedynie pacyfikacji wschodu Ukrainy. Nie musiał także dzień później publicznie wzywać Francji do wstrzymania sprzedaży Rosji okrętów desantowo-śmigłowcowych Mistral. W ostatnim czasie drugie co do wielkości (po Polsce) państwo „nowej Europy” – Rumunię, która w 2013 r. przyjęła amerykańską ofertę budowy tarczy antyrakietowej, odwiedził wiceprezydent Joe Biden, po nim sekretarz obrony Chuck Hagel, a wreszcie szef CIA John Brennan. Trzeba dużo złej woli, by to wszystko uznać wyłącznie za kurtuazję.
„Obaczę, czy Polacy godni są być narodem”
Tak powiedział Napoleon, wkraczając na czele 300 tys. żołnierzy na ziemie polskie w 1806 r. Było to wezwanie do podjęcia przez Polaków czynu zbrojnego, którego rozmiar i zasięg miały rozstrzygać o skali poparcia francuskiego dla sprawy polskiej. Także i dziś oferta złożona przez Baracka Obamę jest jedynie deklaracją wsparcia wysiłków polskich, czy szerzej środkowoeuropejskich, a nie ich zastąpienia wysiłkiem amerykańskim, byśmy mogli nadal „spokojnie grillować”. Ekspansja rosyjska grozi przede wszystkim nam, a nie Stanom Zjednoczonym. To nie Amerykanie popychają nas do „wyciągania dla nich kasztanów z ognia”, to my oczekujemy od nich wsparcia w sytuacji zagrożenia, przed którym słusznie ostrzegaliśmy i NATO, i UE do 2008 r. Okazało się, że to my mieliśmy rację. Prezydent USA obiecał wzmożoną obecność wojskową Amerykanów w krajach wschodniej flanki NATO. Premier Wielkiej Brytanii zdążył już poprzeć ów krok Obamy, deklarując gotowość wysłania do Polski 1000 żołnierzy z czołgami i wozami bojowymi. Dziś, gdy Paryż i Berlin sprzedają Rosji nowoczesną technologię militarną, oparcie się na USA jest wyborem oczywistym i naturalnym.
Warszawska wizyta Obamy potwierdza, że rolę rozstrzygającą w podjęciu jego oferty ma Polska. To pod polskim dowództwem służyli w Iraku żołnierze z Ukrainy, Litwy, Łotwy, Słowacji, Węgier, Rumunii i Bułgarii. Polska nie ma dziś potencjału, by samotnie integrować Międzymorze. Deklaracje premierów Czech Bohuslava Sobotki i Słowacji Roberta Fico, sprzeciwiających się wzmocnieniu wojsk NATO w naszym regionie, pokazują, że nawet ze wsparciem Ameryki będzie to trudne. Bez niego jednak byłoby niemożliwe. Blok zbudowany z Polski, Ukrainy, Rumunii i państw bałtyckich, wsparty przez USA, Wielką Brytanię i być może Skandynawów, byłby dostatecznie silny, by rozwiać rosyjskie marzenia o odbudowie strefy wpływów Kremla w naszym regionie. Powiedzenie Amerykanom: „Dajecie za mało. Poczekamy na więcej” byłoby niezrozumieniem realiów. To my ich potrzebujemy, a nie oni nas. To nasze bezpieczeństwo zagrożone jest przez Rosję, nie ich. USA grają z Rosją o swoje interesy, ważne, ale nie fundamentalne; my – od Estonii po Gruzję – jak zwykle od 1717 r. – gramy o niepodległość. Razem ją zawsze traciliśmy i razem odzyskiwaliśmy. Powiedzenie „Co mnie obchodzą Krym i Ukraina” byłoby równie mądre, jak francuski okrzyk „Nie będziemy umierać za Gdańsk”. Ofertę Obamy trzeba więc przyjąć. Radykalnie zwiększyć wydatki na zbrojenia i pociągnąć polskim przykładem do współpracy z Waszyngtonem cały region, niczym w 2003 r. Alternatywą jest rozstrzyganie losów Europy Środkowej w trójkącie Niemcy–Francja–Rosja.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Przemysław Żurawski vel Grajewski