Zamach antydemokratyczny. Ryszard Kalisz i postkomunistyczna hydra » CZYTAJ TERAZ »

Podrygi podskubanego koguta

Zdawałoby się, że podupadająca duchowo, materialnie, politycznie i militarnie Francja ma dość własnych problemów, tymczasem zgoła bez sensu ładuje się w awanturę w odległym regionie, w którym na oko nie ma żadnych interesów.

Oto 20 stycznia prezydent Emmanuel Macron w przemówieniu ku czci francuskich sił zbrojnych ni z tego, ni z owego oświadczył: „W roku 2024 będziemy nieustannie dbali o ochronę naszych terytoriów zamorskich i stawiali czoła zobowiązaniom spoczywającym na wielkim narodzie, jakim jesteśmy. Mógłbym tu wymienić Bałkany i Armenię, które przyciągają naszą uwagę i powodują wzmocnienie naszej pozycji w podejmowaniu historycznych decyzji, zwłaszcza w stosunku do Armenii”. Te gromkie, choć pozbawione konkretów słowa wywołały konsternację nawet w mediach ormiańskich, jak kania dżdżu wyczekujących jakiegokolwiek wsparcia Zachodu po dotkliwej klęsce poniesionej w 2020 r., gdy Azerbejdżan w istnym blitzkriegu odwojował okupowane przez Ormian przez 30 lat terytoria Karabachu. Portal Verelq pyta: „Co konkretnie ma na myśli Macron, mówiąc o historycznych decyzjach w stosunku do Armenii? Paryżowi nie udało się powstrzymać ani agresji Azerbejdżanu na Karabach, ani nakłonić Baku do konstruktywnego stosunku wobec Armenii. Trzeba więc przyznać, że podjęte przez Macrona próby odegrania istotnej roli nie przyniosły żadnych rezultatów w sferze normalizacji stosunków ormiańsko-azerbejdżańskich”. 

Zaniepokojenie w Armenii

A „Głos Armenii”, gazeta reprezentująca nacjonalistów, którzy musieli wycofać się z Karabachu, ale marzą o rewanżu, licząc nadal na Moskwę (krytycznie więc odnoszą się do nieudolnych prób premiera Nikola Paszyniana w celu pozyskania sojuszników w Europie Zachodniej), tak złośliwie skomentowała sytuację: „Gdyby Ławrow nie był dyplomatą, powiedziałby Paszynianowi coś w stylu: »No i co, pomogli ci twoi Francuzi?«. Przecież to właśnie postawiwszy na Francuzów, Paszynian bez porozumienia z Moskwą przyznał, że Karabach jest legalną częścią Azerbejdżanu. A co otrzymała Armenia w zamian? Bezużytecznych europejskich obserwatorów, kilkadziesiąt opancerzonych jeepów i nikogo do niczego niezobowiązującą rezolucję senatu Francji”.

Z tymi jeepami jako jedynym wsparciem to trochę przesadzono – pisałem w zeszłym roku o tajnym wielkim kontrakcie z Indiami, na mocy którego Armenia za zgodą Francji nabyła spore ilości produkowanych tam na francuskiej licencji samobieżnych haubic, które cichaczem dostarczono do Erywania przez… Iran. Chociaż faktycznie deklaracje przywódcy Francji brzmią tromtadracko w kontekście przejawionej przez nią całkowitej bezsilności wobec brutalnego i błyskawicznego wyrugowania jej z Afryki, od stuleci stałego regionu interesów Paryża, przez nieliczne oddziały Grupy Wagnera na zlecenie Moskwy. Skoro tam nie potrafiła obronić swoich odwiecznych interesów, to z czym się pcha na Kaukaz? 

O co chodzi Macronowi?

Azerbejdżański komentator portalu Caliber.az Murad Abijew doszukuje się racjonalnego jądra strategii Pałacu Elizejskiego w tym regionie: otóż Francuzi pragną z poparciem UE wprowadzić jako „wojska pokojowe” swoje jednostki do kontrolowania granicy Armenii z Azerbejdżanem, stopniowo wypierając stamtąd resztki „pokojowych” sił rosyjskich, a poprzez wciągnięcie w swoją strefę wpływów także Gruzji przekształcić te ziemie w podporządkowane sobie „terytorium południowokaukaskie” na wzór owych posiadanych przez Francję „terytoriów zamorskich”. W ten sposób Paryż zamierza wykorzystać tandem Armenia–Gruzja jako swego rodzaju korek nie tylko blokujący drogę Azerbejdżanowi do pobratymczej Turcji, lecz także usuwający go z globalnych projektów komunikacyjnych. Plan ten ma jednak tylko pozory racjonalności, gdyż trudno sobie wyobrazić np. włączenie się do niego Gruzji i przez to rezygnację z głównych dochodów państwa płynących ze strategicznego partnerstwa z Azerbejdżanem, czyli zarabiania ogromnych pieniędzy na tranzycie kaspijskich gazu i ropy naftowej. Francuzi usiłują skusić Gruzję perspektywami integracji z Europą przez przyznanie jej statusu kandydata do UE, ale dla kraju, którego gospodarka niemal w całości zależy od dobrych stosunków z Azerbejdżanem, a także z Turcją, taka oferta nie jest wystarczająca, na więcej zaś Paryża nie stać.

Tym bardziej że swoją awanturniczą polityką na Kaukazie już naruszył własne interesy ekonomiczne. Wojownicze, choć mgławicowe przemówienie Macrona zostało bowiem poprzedzone rezolucją senatu republiki równie wobec Azerbejdżanu wrogiego, lecz o wiele konkretniejszego w groźbach. Potępia się tam rzekome zbrodnie wojenne w walce o Karabach, a nawet wzywa Unię Europejską do wprowadzenia niezwykle ostrych sankcji poprzez nałożenie całkowitego embarga na import ropy naftowej i gazu z Azerbejdżanu. To ostatnie brzmi szczególnie zabawnie w kontekście podciągnięcia azerskiego gazociągu do wrót Europy Południowo-Wschodniej – właśnie otwarto odgałęzienie do Bułgarii, do którego zamierzają się podłączyć nie tylko Słowacja, lecz także Węgry, co przecież będzie zgodne z unijnymi wytycznymi w kwestii uniezależnienia energetycznego od Rosji.

Gdyby Macron nie był w polityce zagranicznej żałosnym dyletantem, może by nie wygłosił swojej gromkiej mowy, bo wiedziałby, z jak natychmiastową i ostrą repliką spotkała się równie arogancka i awanturnicza rezolucja francuskiego senatu. Oto bowiem komitet Milli Medżlisu – parlamentu Azerbejdżanu – ds. stosunków międzynarodowych opublikował natychmiast oświadczenie, w którym wzywa rząd swojego kraju do wprowadzenia sankcji wobec Francji, zamrożenia wszelkich francuskich aktywów na terenie kraju, zakazania francuskim kompaniom udziału w jakimkolwiek projekcie biznesowym zlecanym przez rząd, a azerskiemu MSZ zleca podjęcie kroków w celu uznania niepodległości owych „zamorskich terytoriów” Francji – Kanaki, Maochi Nui, a nawet – o zgrozo! – Korsyki! Wśród francuskich firm, które mogą zostać objęte sankcjami, wymieniony jest francuski gigant energetyczny Total Energies, jedna z pięciu największych spółek naftowych na świecie, świetnie prosperująca także z kaspijskich ropy i gazu. 

Brak spójnej wizji dla Europy Wschodniej

Z całej tej w sumie dość groteskowej historii można wyciągnąć pewne ogólniejsze wnioski. Wyraźnie widać, że zajęta gwałtownym przekształcaniem się w imperium pod pozorem integracji UE nie ma ani jasnej koncepcji polityki wobec byłych republik sowieckich, ani żadnych realnych możliwości jej ewentualnego wcielania w życie. Przyjmowanie na kandydatów – zapewne równie „wiecznych” jak od 30 lat Turcja – krajów takich jak Ukraina, Gruzja i Mołdawia jest oczywistym działaniem na pokaz, niemającym żadnych realnych konsekwencji, bo słabnąca militarnie i gospodarczo UE nie może im zapewnić ani bezpieczeństwa w sferze wojskowości, ani nawet gospodarczej, z energetycznym na czele.

Jeśli chodzi o Polskę, to powrót Radosława Sikorskiego na stanowisko szefa MSZ źle rokuje perspektywom naszej współpracy z regionem kaukaskim. Doskonale tam bowiem pamiętają, że za jego katastrofalnej kadencji zgodnie z polityką resetu z Rosją Donalda Tuska, uwiedziony dyplomatycznym czarem Siergieja Ławrowa już się szykował do likwidacji „niepotrzebnych” ambasad polskich w krajach kaukaskich, nie widząc pożytku z ich funkcjonowania w tak pozbawionym perspektyw regionie. Dokładnie odwrotnie niż prezydent Lech Kaczyński, który uznawał Gruzję i Azerbejdżan za strategicznych partnerów Rzeczypospolitej i dowiódł tego, doprowadzając do podpisania właśnie z tymi krajami i Ukrainą w 2008 r. umowy o rurociągu na trasie Baku–Poti–Odessa–Brody–Płock. To za takie śmiałe idee na skalę geopolityczną i za obronę napadniętej przez Rosję Gruzji nasz prezydent zapłacił życiem. Jeszcze rok po jego śmierci, podczas wizyty prezydenta Azerbejdżanu w Polsce w 2011 r., „marionetka” Tuska, prezydent Bronisław Komorowski kłamliwie zapewniał go, że mogący już wtedy uniezależnić nas energetycznie od Rosji rurociąg powstanie, tyle że reseciarzom pod protektoratem Berlina knującym z Moskwą zależało na tym tak samo, jak na amerykańskiej tarczy rakietowej i gazoporcie w Świnoujściu. Rurociąg więc istnieje, ale kończy się w Brodach na Ukrainie, a Polska nie ma z niego żadnego pożytku.

Wziąwszy wszakże pod uwagę, że akurat niedawno z kilkunastoletnim opóźnieniem tarcza jednak w Polsce powstała, a ogromny udział w zapewnianiu krajowi niezależności energetycznej od Rosji ma powstały, choć tak niechciany przez PO gazoport im. Lecha Kaczyńskiego, można żywić nadzieję, że po zwycięskim zakończeniu wojny z Rosją przez Ukrainę odżyje i idea rurociągu, który może się przydać i nam, i naszym sąsiadom do odbudowy ich zrujnowanej wojną gospodarki.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

Jerzy Lubach