Niedawno ktoś zadał mi pytanie, po co tego roku napisałem szopkę dla „Gazety Polskiej”, którą następnie z niemałym trudem zrealizowałem dla Telewizji Republika (kto jeszcze nie widział, radzę obejrzeć – mimo skromnych środków technicznych to jedna z najlepszych szopek w wolnej Polsce, jaką zrobiłem).
A po co? Odpowiedź jest krótka:
dla zachowania gatunku!
Żyjemy w czasie dość powszechnego parszywienia. Sparszywiała (z wyjątkami) polityka, a język nieparlamentarny zamienił się miejscami z parlamentarnym. Reprezentantami narodu coraz częściej stają się osobnicy, którzy bardziej pasują pod budkę z piwem, do domu wariatów czy salonów osobliwości, obok takich fenomenów jak kobieta z brodą.
To, co się dzieje w teatrze, woła jedynie o pomstę do nieba, jakby powiedział śp. Gustaw Holoubek „Ino Klata od strony Lupy”, a najlepsi aktorzy uciekają ze słynnej ongiś sceny.
Na temat sytuacji w literaturze powinien powstać chyba „Raport mniejszości”, sądząc bowiem po nagrodach i rozgłosie, szansę na sukcesy mają jedynie utwory opiewające mniejszości (narodowe, seksualne), a także dewiacje, turpizmy jak najdalsze od rzeczywistych problemów współczesności.
A co się stało z kabaretem?
Po pierwsze go nie ma! I niech nikogo nie zwiodą tytuły rozmaitych spotkań, wieczorów i spędów, na których zadowoleni z siebie amatorzy, za pomocą tanich chwytów poniżej pasa rozśmieszają gawiedź.
Większość owych występów z kabaretem, a przynajmniej polskim kabaretem, nie ma wiele wspólnego.
W okresie międzywojnia i w okresach PRL-owskich odwilży dorobiliśmy się gatunku, którego uprawianie przynosiło zaszczyt. Kabaret, którego patronem bywał Stańczyk (a nie Friko i Koko), reprezentował żart ambitny, choć śmieszny. Miał aspiracje, by mówić o sprawach najważniejszych dla Polaków, walczyć z głupotą i podgryzać reżim. I nikomu od czasów stalinizmu nie przyszłoby do głowy kopać opozycję i podlizywać się władzy.
Kabaret żywił się literaturą i sam literaturę stanowił.
Nazwiska Kofty, Osieckiej, Młynarskiego, Załuckiego, Waligórskiego – świadczą same za siebie. A jaka była tam muzyka…! Polska piosenka literacka osiągnęła poziom światowy, a nawet go przerosła. A wykonawcy – lista znakomitych aktorów mogłaby wypełnić parę felietonów. I dopiero na styku spraw, które poruszał, tekstu, który je wyrażał, muzyki, zapewniającej siłę nośną, i wykonawcy powstawało miniaturowe arcydzieło – lapidarny dokument swoich czasów. Gdzie dziś medium czy mecenas pozwalający temu zaistnieć, jak Program III lat 70. czy telewizja Walendziaka...
Napisałem kiedyś fraszkę:
„W życiu trefnisiów widzę skazę i każdy Stańczyk zna ten ból – nieszczęściem króla głupi błazen, tragedia błazna – głupi król”.
I co więcej dodać – biada władcom, obrażającym się na krzywe lustra!
Hańba telewizjom, bojącym się raz w roku satyrycznej szopki, kiedy prawdziwa szopka trwa w nich okrągły rok.
Źródło: Gazeta Polska
Marcin Wolski