Gdy pewien publicysta „GW” dość trzeźwo zapytał, czy wynik ostatnich wyborów świadczy o tym, że w Polsce nie panuje dyktatura, a w związku z tym wrzaski o końcu demokracji nie były przesadzone, wywołał w swoim środowisku prawdziwy skandal.
Wśród zalewu odpowiedzi wskazujących, że jednak faszyzm trwa, że zwolennicy PO wciąż są jak Polska Podziemna (tak, naprawdę padały takie porównania), jedna okazała się dość ciekawa. Nie z powodu jej „jakości intelektualnej”, lecz dlatego, że wyraźnie pokazuje sposób myślenia tego środowiska i to, jak będzie działać oraz się legitymizować. Otóż jeden z akolitów medialnych Platformy wprost stwierdził, że demokracji nie będzie, póki chociaż jedna instytucja państwa będzie kontrolowana przez PiS.
Tłumacząc swoją wypowiedź pokazał, że owe „instytucje” rozumie on bardzo szeroko, nie tylko Trybunał Konstytucyjny, Radę Mediów Narodowych, lecz także samego prezydenta czy po prostu sędziów (wszystkich), którzy zostali mianowani w okresie władzy Prawa i Sprawiedliwości. Abstrahując od wielu „ciekawych” implikacji, jakie łączą się z tą „myślą”, jedna aż się narzuca. Wszystkie te działania „zaradcze” będą musiały łamać konstytucję. I to naprawdę, nie jak w fantasmagoriach KOD. Przypomniało mi to, w jaki sposób usprawiedliwiali się rewolucjoniści we Francji. Wprost pisali, że umiłowanie wolności każe tę wolność deptać, że akt najwyższej cnoty jest tak radykalny, że podobny podłości etc. Rzecz jasna PO i robiący dobrze tej partii publicyści, „dziennikarze” czy „intelektualiści” to żadna rewolucja francuska. Tak jeśli chodzi o odwagę, skuteczność działań, radykalność postulatów, jak i poziom intelektualny. Niemniej w formie jakiejś żenującej farsy pobrzmiewają w marzeniach i projektach naszych „demokratów” podobne nuty. Tak kochają konstytucję, że ją zdepczą. A ochrona demokracji musi polegać na jej zniszczeniu. Jest w tym coś ponurego, ale jednocześnie, przyznajcie Szanowni Czytelnicy, niebywale zabawnego w swojej grotesce.