Ponad 10 lat temu przez świat przetoczyła się antyestablishmentowa rebelia, z której zostało zaskakująco mało – nadużywanie masek Guta Fewkesa, fajny kawałek amerykańskiego zespołu Ministry – „99%”, wspomnienie o Ryszardzie Kaliszu na marszu oburzonych, i to tyle.
Tych wszystkich protestów pod hasłem „Occupy” nikt właściwie nie pamięta. Czemu, całkiem ciekawie wykłada Rafał Ziemkiewicz w swojej „Strollowanej rewolucji”, kto nie chce czytać całości, może sobie na kanale autora na YouTube znaleźć omówienie i rozwinięcie tez książki. Protest tamten, jak to zawsze, miał swoje racje i swoje szaleństwa, a ktoś już o to zadbał, by górę wzięły te drugie, zwłaszcza gdy już gniew ulicy udało się od banków i giełd odwrócić w stronę pomników i pomniejszych wystaw sklepowych, tym razem pod sztandarem wartości czarnego życia. A jednak warto sobie przypomnieć i te czasy rebelii przeciw największym pieniądzom świata, ponieważ jedno z jej haseł: „Nie będziemy płacić za wasz kryzys”, jest niesamowicie uniwersalne. Gdy piszę te słowa, właśnie to hasło powinniśmy rzucić w twarz miotającym się liderom niemieckiej klasy politycznej. Ci zaczynają obwiniać Polskę, ale i kilku naszych sąsiadów, za swoje problemy z migrantami. Nagle okazuje się, że to my – Polacy, Czesi, a wcześniej już Austria – odpowiadamy za to, że pradziadek Helmut, który w młodości mógł w złotych zębach przebierać, teraz czeka w kolejce do dentysty, a w jego ulubionym fotelu siedzi imigrant i miejsce mu zajmuje. Tyle że to nie my i nie Czesi zapraszaliśmy serdecznie, lecz pani kanclerz Merkel. My to nawet zdaje się kary jakieś płaciliśmy i tylko Słowacja wykpiła się, przyjmując najmniejszą akceptowalną dla UE liczbę uchodźców. Oczywiście przy okazji ma to uderzać w PiS, tylko czy Polacy lubią, gdy na nich krzyczeć po niemiecku? Kilku pewnie tak, ale nie wszyscy. Nie będziemy płacić za wasz kryzys. Na wasz kryzys też nie.