Wszelkie prognozy polityczne oparte są na założeniu, że każdy z uczestników gry będzie zachowywał się zgodnie ze swoim interesem. Decyzje polityczne podejmowane są jednak nie na podstawie rzeczywistości, lecz na podstawie jej obrazu istniejącego w umysłach decydentów. Ten zaś bywa odległy od realiów. W dyktaturach czynnik ten jest szczególnie groźny, gdyż brak jest mechanizmów hamujących porywy „intelektu" dyktatora. Pamiętając o tym, przyjrzyjmy się grze wokół Syrii.
Wszystko wskazuje na to, że atak chemiczny przeciw ludności cywilnej był dziełem wojsk reżimu Baszara al-Asada. Wprawdzie także rebelianci mogli wejść w posiadanie amunicji z gazami bojowymi, ale tylko armia rządowa dysponowała środkami jej przenoszenia. Na niekorzyść Asada świadczy też zachowanie reżimu po ataku – opóźnienie o kilka dni dopuszczenia inspektorów ONZ-etu i bombardowanie miejsca masakry – tzn. zacieranie śladów. Jak na zamówienie siły rządowe szybko zdobyły też magazyny broni chemicznej, uprzednio rzekomo znajdujące się w rękach powstańców. Atak chemiczny nie leżał jednak w interesie Asada. Nie był także elementem żadnej większej operacji stron konfliktu. Nagrana przez wywiad USA rozmowa przestraszonego tym, co się stało, przedstawiciela syryjskiego MON-u z dowódcą oddziału chemicznego, może świadczyć o tym, że był to nieautoryzowany przez rząd Asada jednorazowy incydent, wynikający z decyzji podjętej przez jakiegoś oficera reżimowej armii. Dla sytuacji międzynarodowej poprawność lub fałsz tej spekulacji są jednak bez znaczenia. Istotne jest to, że siły Asada użyły broni chemicznej, mniejsza o to jak i po co.
Ameryka na musiku
Stany Zjednoczone nie chcą wojny. Interwencje w Afganistanie i w Iraku okazały się kosztowne i nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. To dlatego w Libii USA nie interweniowały bezpośrednio, ograniczając się do wsparcia operacji prowadzonej przez Brytyjczyków i Francuzów. Asad jest silniejszy niż Kaddafi, stąd mimo że w toczącej się od 2011 r. wojnie w Syrii zginęło już ponad 107 tys. osób, Zachód nie interweniował.
Rok temu prezydent Barack Obama w odniesieniu do konfliktu syryjskiego ogłosił, że „cienką czerwoną linią", której przekroczenie spowoduje reakcję Stanów Zjednoczonych, byłoby użycie broni chemicznej. Formułując ten warunek, mógł mieć uzasadnioną nadzieję, że tak zakreślonej granicy nikt nie przekroczy. Pozwalało to USA występować w roli mocarstwa „trzymającego rękę na pulsie" i tonującego ostrość konfliktu. Jednocześnie umożliwiało odrzucanie próśb syryjskich rebeliantów wspieranych przez tak ważnych sojuszników Waszyngtonu, jak Turcja, Arabia Saudyjska i Katar, a oczekujących, by Ameryka dokonała interwencji, obalając trwające od 40 lat dyktatorskie rządy Asadów. Tocząca się wojna w Syrii działała na korzyść USA. Kończyła ocieplenie między Turcją a Rosją i Iranem, datowane od inwazji na Irak, która ożywiła drażliwą dla Ankary i Teheranu sprawę kurdyjską. Działała też na rzecz ocieplenia relacji turecko-izraelskich, gwałtownie wychłodzonych po incydencie z „Flotyllą Wolności" z 2010 r., w którym w wyniku interwencji służb izraelskich zginęli obywatele tureccy. Wrogość Turcji i Izraela wobec Asada jest dobrym spoiwem, powtórnie zbliżającym obu sojuszników Waszyngtonu. USA nie mają więc powodu, by dokonywać kosztownej interwencji i nie chcą tego robić. Skoro jednak wyznaczyły „czerwoną linię" – podkreślmy raz jeszcze – tak zarysowaną, by była trudna do przekroczenia, to jednak gdy już została przekroczona, nie mogą nic nie zrobić. Bierność grozi im utratą wiarygodności, a wówczas, któż w przyszłości traktowałby poważnie jakiekolwiek deklaracje amerykańskie. Dlatego też celem USA jest „ukaranie Asada", czyli zademonstrowanie, że ostrzeżeń amerykańskich lekceważyć nie wolno. Tłumaczy nam to scenariusz zapowiadanej operacji, którego istotą jest minimalizacja kosztów – krótki dwudniowy atak na wybrane cele wojskowe – ośrodki dowodzenia, koszary i magazyny broni chemicznej, dokonany przy użyciu pocisków manewrujących (a więc bez ryzykowania życia pilotów). Zniszczenia infrastruktury będą widowiskowe, a wszak Waszyngton deklaruje, że nie zamierza obalać Asada (skład polityczny sił rebelianckich nie napawa Amerykanów entuzjazmem). Chodzi o psychologiczny efekt potwierdzenia amerykańskiej wiarygodności, a nie o skutki materialne.
Sojusznicy USA
Interwencja w Syrii nie będzie operacją NATO, lecz działaniem koalicji chętnych. Można ich podzielić na dwie grupy: mocarstwa Zachodu i państwa sunnickie z Arabią Saudyjską na czele – wrogowie Asada (alawity), a w istocie wrogowie sprzymierzonego z nim szyickiego Iranu. Cameron usiłował trzymać się zasady anglosaskiej i transatlantyckiej solidarności, ale parlament mu to uniemożliwił. Francuzi, którzy w latach 1920–1941 kontrolowali Syrię i Liban jako powierzone im terytorium mandatowe Ligi Narodów i mają w tej części Orientu tradycję silnych wpływów polityczno-kulturowych, czują się w obowiązku zaznaczyć swoją obecność. Turcja – której prowincją była Syria w latach 1516–1918 – chce stabilizacji u swoich granic, kontrolowania rozwoju sprawy kurdyjskiej, obalenia wrogiego jej Asada i podkreślenia swojej mocarstwowości. Tel Awiw chętnie pozbyłby się syryjskiego dyktatora sprzymierzonego z Iranem obiecującym Żydom zagładę i do spółki z Teheranem sponsorującego Hezbollah, ostrzeliwujący rakietami Izrael. Ten ostatni nie może jednak przyłączyć się do interwencji, gdyż wówczas utraciłaby ona poparcie wspomnianych krajów arabskich.
Interesy Rosji
Rosja ma w syryjskim porcie Tartus jedyną poza obszarem b. ZSRS bazę wojskową. Ma też radary w Damaszku i w Libanie. Rosyjskie kontrakty na dostawy broni dla Asada opiewają na 4 mld dol. Wojna w Syrii blokuje rozwój sieci tranzytu ropy naftowej z Bliskiego Wschodu ku Morzu Śródziemnemu i destabilizuje cały ów roponośny region, a zatem powoduje wzrost cen tego surowca i napędza pieniądze do budżetu Federacji Rosyjskiej. Niekończące się walki przy zachowaniu Asada u władzy są zatem dla Rosji scenariuszem wprost wymarzonym. Kreml, który zawsze stawia politykę przed gospodarką, tu nie musi wybierać. Jego interesy w obu wymiarach są zgodne. Celem politycznym zaś jest podniesienie kosztów interwencji USA. Moskwa dąży do złamania amerykańskiego scenariusza krótkiej interwencji. Z rosyjskiego punktu widzenia Asad powinien się bronić, zatopić choćby jeden z okrętów US Navy, a także inspirować (wraz z Iranem) serię zamachów terrorystycznych w krajach interwentów i/lub w Izraelu, nawet z użyciem broni chemicznej. Mogłoby to zmusić Waszyngton do interwencji na pełną skalę i ugrzęźnięcia w kolejnym kraju. Byłoby też świetnym usprawiedliwieniem propagandowym ewentualnej rosyjskiej pośredniej lub bezpośredniej akcji zbrojnej w Naddniestrzu, Gruzji czy gdziekolwiek na obszarze WNP. Iran mógłby podpisać się pod bliskowschodnią częścią tego programu. Ugrzęźnięcie Amerykanów w Syrii i pośrednie uderzenie irańskie w ich sojuszników poprzez inspirowanie sponsorowanych przez Teheran szyickich terrorystów, zmniejszałoby prawdopodobieństwo militarnego rozwiązania przez USA problemu irańskiego programu nuklearnego.
Interesy Polski
Utrzymanie wiarygodności USA leży w interesie Rzeczypospolitej, eskalacja wojny w Syrii nie. Destabilizacja na Bliskim Wschodzie wiązałaby Zachód i poszerzyła rosyjskie pole manewru w naszej części świata, marginalizując takie kwestie, jak np. stowarzyszenie Ukrainy, Mołdawii czy Gruzji z UE.
Scenariusz Obamy jest więc scenariuszem dla Polski optymalnym. Pogłębia korzystny dla nas rozdźwięk między Waszyngtonem a Moskwą, ustawia Francję, przychylną dotąd Rosji, w opozycji do Kremla, osłabia wpływy rosyjskie w Syrii i prorosyjskie lobby w Izraelu, silne po 1991 r. ponad milionem świeżych imigrantów z b. ZSRS. Polska nie ma instrumentów ani potrzeby uczestniczenia w operacji wojskowej w Syrii, powinna jednak poprzeć ją politycznie. Choćby po to, by odrzucić promowaną przez Rosję zasadę, że legalne jest tylko to, na co w Radzie Bezpieczeństwa ONZ zgodzą się przedstawiciele Biura Politycznego Komunistycznej Partii Chin i podwładni pułkownika KGB Władimira Putina.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Przemysław Żurawski vel Grajewski