Jak komisje śledcze zdemaskowały głupotę polityków od ośmiu gwiazdek Czytaj więcej w GP!

Knur z Platformy a prawa kobiet

Mobbing, propozycje seksualne oraz wszyscy święci lokalnej struktury partii Platforma Obywatelska. Do tego wstępny warunek pracy: zapisanie się do partii. A jej utrzymanie miało wymagać… zgody na seks z przełożonym. Tak twierdzą dziennikarze „Gazety Lubuskiej” i pod nazwiskiem sama poszkodowana w tej sprawie.

Lektura tekstów regionalnej gazety na ten temat jest sama w sobie szokująca. Trwające kilka tygodni dobijanie się przez dziennikarzy o odpowiedzi na klarowne pytania i wynikające ze zdobywanej wiedzy informacje, owocowały kolejnymi artykułami. Między innymi opisem praktyk mobbingowych, prób zamiatania sprawy pod dywan czy mętnych wyjaśnień w sprawie tego, co poszczególni działacze partii Platforma Obywatelska zrobili z wiedzą, z jaką przyszła do nich pracująca w nadzorowanej przez lokalne struktury PO koleżanka partyjna. Dziennikarze „Gazety Lubuskiej” dotarli również do byłego działacza partii, który pod nazwiskiem stwierdził, że w tej samej instytucji obiektem mobbingu była jego żona, a w efekcie tych praktyk z tragicznym skutkiem pogłębiła się jej choroba. Główny zainteresowany, pod kierunkiem którego formułowane są zarzuty, wszystkiemu zaprzecza. Zawiesił swoje członkostwo w partii. Nie zawiesił szefowania ośrodkowi, ani nikt z jego przełożonych nie wyrzucił go z pracy. Jak nieoficjalnie dowiadują się dziennikarze, odkąd sprawą zainteresowały się ogólnopolskie media, poszedł na urlop.

Im więcej poznajemy szczegółów, tym rzecz staje się bardziej szokująca. Zgłaszają się kolejni ludzie, którzy twierdzą, że zapisanie się do partii Platforma Obywatelska było warunkiem wykonywania pracy również w innych instytucjach tego regionu. Ale najbardziej bulwersująco brzmią tłumaczenia politycznych patronów tego środowiska. Ośrodek, w którym rozegrać miała się cała ta afera, nadzorowany jest przez Urząd Marszałkowski. Marszałkiem w tej instytucji jest wieloletnia i znana w Polsce działaczka Platformy Obywatelskiej. Od wybuchu tej afery kilkakrotnie występowała w mediach. Za każdym razem głównym jej punktem odniesienia nie była krzywda poszkodowanej czy wątpliwości co do praktyk w nadzorowanej przez nią instytucji. Jej najważniejszym problemem była „Gazeta Lubuska”. Jeśli ktoś miałby wątpliwości, to nie sprowadzał się on do obrażania dziennikarzy. Jej urzędnicy wysyłali do naczelnego gazety pisma z żądaniem „weryfikacji” autora, który sprawę odkrył. To stara dobra metoda. „Weryfikacja” była narzędziem, za pomocą którego Jaruzelski chwycił za twarz zbytnio rozbrykany czerwony komentariat w mediach PRL po festiwalu Solidarności w trakcie stanu wojennego i była to ostatnia weryfikacja, jaką redaktorzy realizowali na podstawie zaleceń działaczy partii politycznej. Tyle tylko, że była to sowiecka partia działająca w Polsce. 

Jak się również okazuje, sprawa ta od początku miała kontekst sięgający najwyższych władz PO. W trakcie kuriozalnego spotkania w urzędzie z poszkodowaną, w którym uczestniczyła marszałek województwa, padło ze strony wspomagającego ofiarę działacza społecznego proste pytanie. Czy o sprawie wie przewodniczący Platformy Donald Tusk? Odpowiedź była zaskakująca. Miał być podobno „niedostępny”, choć chwilę wcześniej był w Gorzowie, a spotkanie organizowała poseł na sejm – jedna z działaczek Platformy, właśnie ta, które dowiedziała się o aferze jako pierwsza. Poinformowany za to o sprawie miał być, zdaniem pani marszałek, kto inny. Marcin Kierwiński, a on miał „przekazać sprawę panu Tuskowi”, przynajmniej taką nadzieję wyraziła pani marszałek. Jednak nikt nic nie mówi. Pani poseł nie odpowiada na pytania, pan Kierwiński śle bluzgi pod adresem dziennikarzy, którzy go o to pytają, a Donald Tusk zaczął weekend od czwartku, więc do zamknięcia tego numeru „GP” nie wypowiadał się w tym temacie. Jedno jest pewne, skoro wielokrotnie wskazywał już jak mają zachowywać się jego podwładni, to ci wątpliwości nie mają. Winny nie jest knur z ośrodka, pani poseł, której pismo dziwnie zawieruszyło się w urzędzie pani marszałek. Nie jest winna pani marszałek, bo przecież była na urlopie. Winni są dziennikarze. No i może sama poszkodowana, bo przecież mogła milczeć. W końcu prawa kobiet są prawami kobiet. Ale najwyraźniej, zdaniem tego całego towarzystwa, ważniejsze jest prawo do pomiatania zwykłymi ludźmi, jeśli pomiatać chcą akurat dobrze ustosunkowani i chwilowo zawieszeni działacze Platformy.

 



Źródło: Gazeta Polska

Michał Rachoń