Tydzień temu w tekście dla Codziennej opisałem, jak współpraca Prawa i Sprawiedliwości z partiami zachodnioeuropejskiej prawicy służy opozycji za dowód prorosyjskiego nastawienia naszych władz. W ten weekend w stolicy Hiszpanii odbyło się spotkanie liderów europejskich konserwatystów, pojawiły się również nowe niepokojące doniesienia z Niemiec. Coraz wyraźniej widać, że, wbrew mapom, z Berlina do Moskwy jest bliżej niż z Madrytu czy Warszawy.
Nim jeszcze politycy spotkali się w Madrycie, na krajowym podwórku mieliśmy bardzo charakterystyczną dla naszej debaty publicznej wymianę apeli, zapoczątkowaną przez Donalda Tuska. – Wzywam pana premiera Morawieckiego, żeby zdementował, że będzie spotykał się z tymi politykami, których antyukraińska i proputinowska postawa jest oczywista i jasna od wielu miesięcy – mówił szef PO na konferencji prasowej. – Jesteśmy świadkami dramatycznego momentu w historii Europy. Tak naprawdę ta grożąca Ukrainie inwazja ze strony Putina to wielka rozgrywka o przyszłość Europy, a także naszego regionu. Rozstrzygnie się pytanie, gdzie jest granica Zachodu – uderzał Tusk w dramatyczne tony, równocześnie opisując planowany szczyt jako spotkanie „de facto antyukraińskiej międzynarodówki”.
Nim premier Morawiecki spotkał się ze swoimi obecnymi i potencjalnymi sojusznikami, wystąpił z mocną i o wiele bardziej uzasadnioną kontrpropozycją, wezwał bowiem Donalda Tuska do rezygnacji z kierowania Europejską Partią Ludową jako siłą polityczną, która w największym stopniu odpowiada za gazowe uzależnienie Europy od rosyjskiego gazu za pomocą gazociągu Nord Stream 2, a więc powstanie warunków gospodarczych i politycznych sprzyjających agresji Rosjan wobec Ukrainy. Jak bowiem wiemy, w Unii Europejskiej karty rozdaje właśnie EPL, zaś w samej EPL – współtworząca ją niemiecka chadecja, której Tusk był co najwyżej posłańcem. Paradoksalnie faktyczną bezsilność Tuska niechcący ujawnił sam rzecznik Platformy Obywatelskiej Jan Grabiec, komentując apel Morawieckiego na antenie TV Trwam. – Gdyby Unia Europejska była silniejsza, jak chce Europejska Partia Ludowa, gdyby zrealizowany został projekt solidarności energetycznej zapoczątkowany przez Donalda Tuska, to dziś nie byłoby takiego dramatu, że Rosja może zakręcić kurek Ukrainie – mówił Grabiec i do pewnego stopnia nie sposób odmówić mu racji.
Przypomnijmy sobie, na czym polegać miała koncepcja proponowana przez Tuska jeszcze w 2014 r. – Europejska unia energetyczna powinna opierać się m.in. na mechanizmie solidarności gazowej, wspólnych zakupach energii, rehabilitacji węgla oraz radykalnej dywersyfikacji źródeł dostaw energii – apelował wówczas polski premier. Jak pamiętamy, wkrótce potem został szefem Rady Europejskiej, a następnie liderem najsilniejszej frakcji Parlamentu Europejskiego. Teoretycznie więc przez ostatnie siedem lat Tusk zajmuje kluczowe dla polityki europejskiej stanowiska. Dlaczego więc Unia Europejska nie jest silniejsza, dlaczego nie został zrealizowany projekt solidarności energetycznej, dlaczego nie powstały zapowiedziane w 2014 r. mechanizmy, które faktycznie w dużym stopniu mogłyby uchronić nas przed rozgrywającym się współcześnie scenariuszem? Czyżby dlatego, że nie chcieli tego Niemcy, którzy jako jedyne państwo UE mogą dziś uważać się za beneficjenta bliskiej współpracy z Rosją i uzależnienia Wspólnoty od kontrolowanego przez Kreml źródła gazu? Piszę „mogą uważać się”, bowiem to, w jakim stopniu faktycznie są wygranymi tej sytuacji, wcześniej czy później zweryfikuje życie.
W ostatnich tygodniach widzimy wyraźnie, że Niemcom w polityce zagranicznej nie wszystko wolno. Czego nie wolno? Zbyt mocno krytykować agresywnych posunięć Rosji, wysyłać broni na Ukrainę, a przede wszystkim dyskutować na temat nieszczęsnego gazociągu. Choć jeszcze w niedawnej kampanii wyborczej niemieccy Zieloni byli główną siłą polityczną, która była krytyczna wobec tej rury, to właśnie wywodząca się z tej partii szefowa dyplomacji Annalena Baerbock pojechała do USA, by uprosić tamtejszych senatorów, by nie wprowadzać sankcji uderzających w tę inicjatywę. Dziś w oczach Ukraińców Baerbock jest twarzą niemieckiej zdrady, gdy tłumaczy, że z przyczyn historycznych nie do zaakceptowania jest, by Niemcy wysyłali broń, z której mogliby ginąć Rosjanie.
Problem z własną polityką zagraniczną zaczynają dostrzegać niemieckie media. Głośnym echem odbił się u nas tekst z „Der Spiegel”, którego autor uznał, że polityka Berlina nie tylko rozbija europejską suwerenność, ale wprost przybliża ryzyko wojny. Co więcej, choć akurat dla nas to niekoniecznie zła wiadomość, spowodować to może nawet zakwestionowanie roli Niemiec we współczesnej Europie. „Podczas gdy Francja i USA stawiają na połączenie twardej postawy i dialogu, aby przekonać Putina do ustępstw – pisze Ralf Neukirch – rząd niemiecki czuje się przede wszystkim odpowiedzialny za dialog. Jest to zgodne z pacyfistyczną tradycją niemiecką, która rozwinęła się po II wojnie światowej. Ale to zaprzecza ich własnym roszczeniom do przywództwa”.
Dodajmy, że postawa Niemiec coraz częściej szokuje inne europejskie stolice. Są jednak miejsca, w których problemu nie wypada dostrzegać. I tak krytyki zachowania Berlina nie znajdziemy u przedstawicieli polskiej opozycji, którzy potrafią udawać w wystąpieniach publicznych, że wszelkie informacje o blokowaniu dostaw broni są fake newsami, a najbardziej ugodowe wobec Kremla wypowiedzi uznawać za „niefortunne”.
Szczyt w Madrycie – ku oburzeniu europejskiej, bezobjawowej centroprawicy i związanych z nią mediów – odbył się i, wbrew wcześniejszej narracji, przyjęto na nim wspólną deklarację, która nie potwierdza oskarżeń o prorosyjskość. Jest faktem, że w głosowaniu nad nią delegacja francuska wstrzymała się od głosu, lecz wstrzymanie się to nie głosowanie przeciw. Brak swojego podpisu pod krytycznym wobec Rosji punktem szczytu Le Pen tłumaczy przede wszystkim trwającymi w tej chwili rozmowami francusko-rosyjskimi na szczeblu prezydenckim, deklarując osobiste poparcie dla brzmienia deklaracji. „Spotkanie partii prawicowych w Madrycie pomyślane było jako nagonka na UE.
Napięta sytuacja na świecie spowodowała, że w deklaracji końcowej – zgodnie ze stanowiskiem Polski – zadziwiająco wyraźnie skrytykowano Rosję” – zauważa nawet główne narzędzie niemieckiej propagandy, portal Deutsche Welle. Widać więc, że w obliczu realnego zagrożenia polski punkt widzenia przebił się do świadomości również tych sił politycznych zachodniej Europy, które na co dzień nie podzielają naszych obaw przed Rosją, i należy to uznać za spory sukces. Będący oczywiście początkiem, nie końcem tej drogi.
Gdy premier Morawiecki rozmawiał w Madrycie z liderami europejskich konserwatystów, w kraju odbyła się konferencja programowa Platformy Obywatelskiej. W obliczu potężnego kryzysu geopolitycznego Donald Tusk dla każdego miał swoją własną propozycję – dla partnerów z opozycji krytykę za niepodporządkowanie się Platformie, dla swoich sympatyków dziecinne żarty o leczeniu się u polityków PiS i rozwinięcie tego skrótu jako „przekupstwo – inwigilacja – szantaż”. Do tego obowiązkowa zapowiedź nieuchronnego zwycięstwa. Wątek rosyjski, czy tym bardziej niemiecki, nie wybrzmiał. I wybrzmieć nie mógł.