Pojawienie się w Warszawie ronda Romana Dmowskiego nie powinno dziwić w kontekście historycznym, jednak był to fakt trochę zaskakujący. Przez większość czasu po 1989 roku w stolicy rząd dusz i władzę w Ratuszu sprawowały środowiska ukształtowane przez „Gazetę Wyborczą”, a dla tej Dmowski był symbolem zła, co gorsza – zła odradzającego się.
Latami aktywność naczelnego „GW” napędzał potężny lęk, że odżyją nastroje, które przed wojną najpopularniejszą siłą polityczną czyniły endecję. Michnik dostrzegał ten niepokojący rys w sympatiach wrogiej frakcji „chamów” w PZPR, które nie zniknęły przecież wraz z odjazdem pociągów z Warszawy Gdańskiej. Choć był w tym, przyznajmy, dość selektywny, rozgrzeszając Jaruzelskiego nie tylko ze strzelania do robotników i górników, lecz także ze zbrodni w tym gronie, do wybaczenia trudniejszej, antysemickiej czystki w polskiej armii. Potem już u każdego, kogo akurat nie lubił, ostatnio u PiS. Wracając do Ratusza: gdy rondo w samym centrum miasta dostało Dmowskiego za patrona, prezydentem był Marcin Święcicki (UW, wcześniej PZPR, dziś PO), rządziła koalicja UW i SLD, więc ten hołd dla historii był dość niespodziewany. Jednak miał miejsce, i choć na pewno nie brak było przeciwników tej decyzji, patron wydawał się bezpieczny aż do 2015 roku, gdy pojawił się pomysł likwidacji ronda, a więc i odebrania nazwy zwykłemu już skrzyżowaniu. Plany upadły, jednak od niedawna w Warszawie głośny staje się postulat, by zamiast Dmowskiego uhonorować „Prawa Kobiet”. I choć nie wszyscy są za, a protestów na pewno by nie zabrakło, sprawa nie jest bez szans, zważywszy na obecną nienawiść Trzaskowskiego i PO do narodowców, której samo utrudnianie organizacji Marszu Niepodległości może nie wystarczyć. Historię, oprócz zwycięzców, często piszą ludzie zakompleksieni, kwestia nazewnictwa ulic i placów stolicy jest tego dowodem – nie tylko w kontekście Lecha Kaczyńskiego.