W opublikowanej przed tygodniem pierwszej części tego tekstu pochyliłem się nad wpływem braku jednoznacznego określenia się Platformy Obywatelskiej na kolejne siły opozycji parlamentarnej – Polskie Stronnictwo Ludowe i Koalicję Polską, Nową Lewicę i Konfederację. Swoje rozważania zakończyłem na przywołaniu postaci Szymona Hołowni i jego niemal programowej odmowie określenia się, zastępowanej deklaracjami, że jego ewentualny rząd zrobi po prostu to, co trzeba. To jednak zbyt skrótowe potraktowanie tematu, dlatego należy rozwinąć również ten wątek, wracając do samych początków aktywności politycznej byłego gwiazdora TVN.
Dziś, gdy Szymon Hołownia okazuje się – być może chwilowo – kolejną polityczną wydmuszką, a jego imponujące wyniki sondażowe brutalnie zweryfikował powrót do kraju Donalda Tuska, łatwo jest zapomnieć, jak obserwatorzy polskiej sceny politycznej przyjęli jego wejście do gry.
Gdy Szymon Hołownia ogłosił start w wyborach prezydenckich, niemal wszyscy spodziewali się, że za jego decyzją stoi plan powtórzenia sukcesu Pawła Kukiza sprzed pięciu lat. Tak, jak Kukiz zmobilizował nowe grupy wyborców, by ostatecznie większość z nich wsparła siłą rozpędu tego z dwójki uczestników drugiej tury, który był gwarancją zmiany, tak Hołownia ułatwić miał (według niektórych był to wręcz jedyny cel jego kandydowania) odzyskanie Pałacu Prezydenckiego przez Platformę Obywatelską. W związku z tym spodziewano się licznych ukłonów świeżo upieczonego polityka w stronę konserwatystów, a zdobywanie wśród nich poparcia ułatwić miał jego chrześcijański background – związki z Kościołem i poświęcona kwestiom wiary publicystyka.
Tymczasem, choć faktycznie Hołownię poparło, zwłaszcza w pierwszej fazie, wielu zniechęconych do PiS lub niemających wcześniej reprezentacji katolików, trudno przypomnieć sobie jakikolwiek gest w ich stronę ze strony najpierw kandydata na prezydenta, a później lidera nowej siły politycznej. Wręcz przeciwnie, jego środowisko od początku oparło się na osobach bardzo mocno kojarzonych z PO lub bezpośrednio z Donaldem Tuskiem lub Bronisławem Komorowskim. Znaczących transferów z drugiej strony właściwie nie było, zwłaszcza na poziomie ogólnopolskim.
Nie było też żadnych jednoznacznych deklaracji ideowych, a Hołownia zdecydowanie odcinał się od dawnych wpisów na temat aborcji, unikał też deklaracji na temat własnego stanowiska w sprawie złagodzenia przepisów, zamiast tego pojawiła się zapowiedź kluczenia, gdyby trafiła ona na jego prezydenckie biurko. I cóż, ta strategia opłacała się bardzo długo, choć przynosiła też pewne straty. Na przykład to, że ok. 15 proc. jego wyborców z pierwszej tury wyborów prezydenckich w drugiej oddało głosy na Andrzeja Dudę, spowodowało trwającą do dziś niechęć wielu „silnych razem” sympatyków PO, wypominających Hołowni w najlepszym razie zbyt słabe zaangażowanie na rzecz ich kandydata, w najgorszym – zdradę.
Choć Czytelnika „Gazety Polskiej Codziennie” zapewne fakt ten zadziwi, nie brakuje i dziś zwolenników PO czy nawet Lewicy uważających lidera Polski 2050 za przyszłego koalicjanta PiS, działającego z misją rozbijania opozycji. Nawet gdy po głosowaniu w sprawie ustawy medialnej napisał tweeta o zamachu stanu i zamianie „dumnego polskiego parlamentaryzmu w szambo”, ze zdziwieniem musiał przeczytać opinie sympatyków Platformy, że jest winien tego stanu rzeczy. Hołownia nie wyciąga z tego jednak żadnych wniosków i wciąż patrzy tylko w jedną stronę, równocześnie unikając jak ognia jakichkolwiek konkretnych deklaracji poza ogólnikowym przekreślaniem PiS. Jeszcze nie wycofuje z bibliotek swoich starych publikacji, jak czyniła to polska noblistka, wydaje się jednak, że ten moment musi kiedyś nadejść.
Pierwsze deklaracje Jarosława Gowina po jego odejściu z rządu Zjednoczonej Prawicy można było odebrać jako zapowiedź pójścia w tym samym kierunku, jakiego początkowo spodziewano się po Szymonie Hołowni. Trochę wielkich słów i patriotycznej retoryki, antykomunistyczne odwołania używane jako słowa wytrychy w obronie doktryny liberalnej, krytyka podnoszenia podatków dla lepiej zarabiających i strojenie się w piórka obrońców przedsiębiorców i wolności słowa, wszystko zaś umieszczone w kontekście istniejącej w polityce wolnej przestrzeni między Platformą a PiS.
I tak samo jak w przypadku Hołowni bardzo szybka weryfikacja. Politycy Porozumienia dziś fotografują się chętnie i z uśmiechem z kolegami z opozycji, również tej najbardziej totalnej spod znaku Platformy, w sposobie krytyki PiS i jego wyborców niewiele się od nich różniąc. Wygląda więc na to, że cienka warstwa prawicowości i konserwatyzmu ściera się z ludzi w otoczeniu Gowina bardzo szybko, a całe Porozumienie dryfuje w kierunku stania się bezideową partią ciepłej wody w kranie. Partii, która nie mając żadnych szans na samodzielne zaistnienie w polityce, swą rolę widzi już tylko w umożliwieniu zdobycia celów silniejszym graczom. Pokazuje to choćby zapowiedź udziału w planowanym przez Donalda Tuska odwołaniu marszałek Sejmu Elżbiety Witek. Zważywszy na to, że Tusk zastąpić chce ją Małgorzatą Kidawą-Błońską, można w tym widzieć pewną ironiczną sprawiedliwość, bo przecież to Gowin de facto utrącił jej marzenia o prezydenturze.
Kierunek wskazała jednak już mająca miejsce kilka miesięcy temu konwencja Porozumienia, gdy partia ta formalnie była jeszcze w Zjednoczonej Prawicy. W kwietniu wiele osób spodziewało się ważnych decyzji ze strony Jarosława Gowina, jednak spotkanie przyniosło jedynie olbrzymią porcję hołdów młodych działaczy pod adresem przewodniczącego, a on sam zaprezentował mowę okrągłą, tam gdzie odwoływał się wciąż do konserwatyzmu – niekonkretną, zapowiadającą jednak choćby „przyjazny rozdział państwa i Kościoła”. Wydarzenie to, bardziej przypominające korporacyjny event i bliższe stylowi Ryszarda Petru w formie, a Szymona Hołowni w treści, zapowiadało, jak widać, przyszłość liberalnego skrzydła Zjednoczonej Prawicy. Kolejne ugrupowanie weszło wówczas na ścieżkę koniunkturalnej bezideowości, by dziś stać się na niej prymusem.
Krzysztof Karnkowski: Zaraźliwy koniunkturalizm cz. 1