19 listopada 2008 r. Radosław Sikorski publicznie wezwał NATO do zadeklarowania, że ewentualna rosyjska próba powtórzenia scenariusza gruzińskiego wobec Ukrainy spotka się z adekwatną reakcją Sojuszu. Odpowiedzią była cisza.
Popełniony wówczas przez szefa polskiej dyplomacji błąd polegał na uczynieniu w świetle jupiterów kroku, którego dokonanie wymagało wcześniejszego poufnego rozpoznania sytuacji. Nie mając przyrzeczenia poparcia, lepiej było do niego nie wzywać, niż być publicznie zlekceważonym.
Skutkiem wystąpienia Sikorskiego było jedynie rozpoznanie intencji NATO, dokonane de facto na rzecz Rosji, która obserwując wymowną w swoim milczeniu postawę Sojuszu, wyciągnęła z niej oczywiste wnioski.
Czy minister umie uczyć się na błędach?
10 grudnia 2012 r. Sikorski podał do wiadomości publicznej informację, że zwrócił się do Catherine Ashton – wysokiej przedstawiciel UE ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa – o interwencję dyplomatyczną w Moskwie na rzecz oddania przez Rosję wraku Tu-154. Ocena zasadności tego kroku zależy od tego, co teraz uczyni lady Ashton. Pytany o jej reakcję, szef polskiej dyplomacji powiedział:
„Wydaje mi się, że wzięła sobie to do serca, a jak będzie, zobaczymy”. Najwyraźniej minister Sikorski znów działał bez wcześniejszego przygotowania. Jeśli jego deklaracji nie poprzedziły poufne rozmowy lub jeśli w ich wyniku nie otrzymał wiarygodnego przyrzeczenia poparcia, należało milczeć i czekać na rezultat. Inaczej może się okazać, że
minister Sikorski nie uczy się nawet na własnych błędach.
Zbyt późno, zbyt wąsko, zbyt mało, zbyt nieśmiało
O pomoc do instytucji międzynarodowych – i to wszystkich możliwych, od UE i NATO po ONZ – należało się zwrócić w kwietniu 2010 r. Wówczas byłby to element polskiej ofensywy dyplomatycznej – instrument presji na Rosję, której ufać w sprawie śledztwa (jak uczynił to rząd PO-PSL) nie należało.
Dziś jest to przyznanie się do własnej słabości, uznanie bezradności polskiej dyplomacji i fiaska jej dotychczasowych wysiłków. Kwestię należy naturalnie przenieść na poziom międzynarodowy, ale w sposób jak najszerszy, nie tylko unijny.
W odniesieniu do całości problemu katastrofy i śledztwa w jej sprawie, a nie tylko w zakresie zwrotu wraku i nie w formie prośby o grzecznościową usługę, lecz żądania popartego scenariuszem reakcji Polski w wypadku jego niespełnienia. To, czy krok ministra Sikorskiego okaże się słuszny, ocenimy po tym, jakie działania podejmie dyplomacja unijna. Istnieją jednak poważne obawy co do tego, że
żadnej reakcji z jej strony nie będzie. Na konferencji prasowej lady Ashton dziennikarze polscy usiłujący zadać pytanie w tej sprawie nie zostali dopuszczeni do głosu.
Poprzednie polskie doświadczenie z UE i Rosją
Dyplomacja polska w sporze z Rosją już raz – w 2007 r. – odwołała się do poparcia unijnego. Chodziło o rosyjskie embargo nałożone w 2005 r. na polskie mięso, a potem i inne produkty rolne w odwecie za poparcie, jakiego Rzeczpospolita udzieliła pomarańczowej rewolucji na Ukrainie. Handel zagraniczny UE znajduje się w wyłącznej kompetencji prawnej Komisji Europejskiej (formalnie nie chodziło o polskie mięso, lecz o mięso europejskie wyprodukowane w Polsce), ta jednak nie podejmowała żadnych działań. Po dwóch latach bierności instytucji unijnych zobowiązanych z mocy prawa do zajęcia się tą sprawą rząd PiS-u wymusił ich reakcję. Nałożenie przez Polskę, wspartą przez Litwę, weta na mandat Komisji Europejskiej na negocjowanie nowego Porozumienia o Partnerstwie i Współpracy (PCA) UE-Rosja, do czasu podjęcia przez Unię stosownych działań, skutkowało tym, że na szczycie UE-Rosja w Samarze w maju 2007 r. działająca w imieniu prezydencji UE kanclerz Angela Merkel „mówiła głosem Polski”.
Warszawa miała złą prasę w Unii, wszak zepsuła sukces prezydencji niemieckiej (nie było PCA), a szczyt zakończył się fiaskiem, ale Unia została zmuszona do działania w obronie interesów Polski, a Rosja w końcu się ugięła. Opozycyjna wtedy PO kpiła, że rząd chwali się tym, iż z problemu polsko-rosyjskiego uczynił problem unijno-rosyjski, czyli przysporzył UE kłopotów, co naturalnie (wg PO) miało być błędem.
Wówczas jednak sprawa wchodziła w zakres kompetencji Komisji Europejskiej, polska miała instrument nacisku (weto), koalicjanta (Litwę), upływał termin starego PCA, a Rosja źle wybrała „pole bitwy”. Nie mogli jej poprzeć nawet Francuzi, wrażliwi na punkcie unijnej polityki rolnej. Dziś żaden z tych czynników nie występuje.
Unia jako podmiot gry międzynarodowej
Unia Europejska jest słabym narzędziem w grze politycznej w obszarze nieobjętym dorobkiem prawnym Wspólnot Europejskich. Gdy gra ta dotyczy Rosji, UE staje się narzędziem bardzo słabym. UE pogrążona w kryzysie strefy euro jest zaś w konfrontacji z Moskwą narzędziem przeraźliwie słabym. W latach 2002–2004 Unia mogła wymusić na Rosji wycofanie z rejsów na lotniska swoich państw członkowskich przestarzałych samolotów Aerofłotu, których silniki emitowały hałas przekraczający dopuszczalne przez Brukselę normy ekologiczne. Mogła wymusić przestrzeganie reguł przekraczania granicy Schengen i odrzucić pomysły na korytarze eksterytorialne przez Litwę do Królewca, wysuwane przez Putina i popierane przez Chiraca. Mogła też, chroniąc własnych przedsiębiorców, narzucać Rosji procedury antydumpingowe na import wyrobów rosyjskiego przemysłu metalurgicznego, korzystającego z dotowanych cen energii. Wszystko to objęte było jednak regulacjami w obszarze prawa wspólnotowego. W grze z Rosją z zakresu „wysokiej polityki” Bruksela jednak nigdy nie popisała się skutecznością. Najdrastyczniejszym przykładem jej bierności jest odmówienie poparcia Estonii i Łotwie w ich sporach granicznych o zagrabione przez Rosję części terytorium (estońskie Petseri i Jaanilinn oraz łotewską Abrene), które w czasach ZSRS oderwano od okupowanych krajów i przyłączono do Rosyjskiej FSRR.
Łotwa do 2007 r., a Estonia nadal odmawia uznania tego zaboru i nie ma ratyfikowanej umowy granicznej z Rosją. UE zaś negocjowała liberalizację zasad przekraczania swoich granic przez obywateli rosyjskich, nie zważając na fakt, że fragmenty jej granicy z Federacją Rosyjską nie mają uregulowanego statusu prawnego. Problem ten Bruksela uznała za zagadnienie z zakresu stosunków dwustronnych estońsko- i łotewsko-rosyjskich, a nie za kwestię ogólnounijną. Istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że tak będzie również ze sprawą zwrotu wraku polskiego Tu-154. Catherine Ashton nie jest wszak, wbrew temu, o czym nas przekonywano, „ministrem spraw zagranicznych UE”. Jest raczej „rzecznikiem prasowym” Rady UE. Nie podejmuje decyzji, lecz jedynie je ogłasza.
Wśród mocarstw rozstrzygających w Radzie nie widać ochotników do wejścia w konflikt polityczny z Kremlem na temat szczątków samolotu, w którym zginęła polska delegacja. Rząd PO zaś nie ma instrumentów wymuszenia unijnego poparcia, które miał rząd PiS-u w roku 2007.
Błąd trzeci – możliwy efekt propagandowy
Najbardziej prawdopodobnym skutkiem posunięcia ministra Sikorskiego będzie zapewne pożądany przez rząd efekt propagandowy. Część polskiej opinii publicznej zostanie utwierdzona w przekonaniu, że skoro nawet UE nic nie może, to
tym bardziej Polska musi skapitulować w sprawie smoleńskiej. Demonstracja unijnej bezradności będzie zdejmowała z rządu odpowiedzialność za jego własną nieskuteczność. Nie można wykluczyć, że o to i tylko o to chodzi Sikorskiemu. Nie jest przy tym pewne, czy szef polskiej dyplomacji rozumie, że efektem ubocznym jego kroku będzie ukazanie rzeczywistego miejsca Polski w UE. Tego zaś rząd PO nie powinien sobie życzyć.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Przemysław Żurawski vel Grajewski