Joe Biden, kandydat Partii Demokratycznej w wyborach prezydenckich, podjął decyzję w sprawie swojego wiceprezydenta, który u jego boku powalczy na jesieni o Biały Dom. Rodzi się pytanie, czy wskazany kandydat, z uwagi na swój radykalizm, nie przyniesie kampanii Bidena więcej szkody niż pożytku.
Podczas odbywającej się w dniach 17–20 sierpnia Narodowej Konwencji Partii Demokratycznej oficjalnie nominowano partyjnego kandydata na prezydenta USA Joego Bidena oraz wskazaną przez niego tzw. running mate, czyli osobę, która w przypadku jego zwycięstwa otrzyma urząd wiceprezydenta. Została nią demokratyczna senator z Kalifornii i była prokurator generalna tego stanu Kamala Harris. Jest to pierwsza czarnoskóra kobieta w historii USA, która ubiega się o to stanowisko z ramienia dużej partii politycznej. Fakt ten postanowiła dodatkowo uwypuklić, wybierając słowo „Pionier” na swój pseudonim bezpieczeństwa używany przez amerykański Secret Service.
Co prawda szlaki przecierała już w 1952 r. Afroamerykanka Charlotta Bass, dziennikarka i aktywistka polityczna, reprezentowała ona jednak ugrupowanie będące marginalną siłą polityczną – skrajnie lewicową i sympatyzującą z komunistami Partię Progresywną. Obie panie łączy jednak coś więcej niż tylko niebiały kolor skóry oraz historyczny charakter ich kandydatur. Kamala Harris również uznawana jest za skrajnie lewicowego polityka, który snuje dla Ameryki groźne socjalistyczne wizje, rodem z politycznych koncepcji Berniego Sandersa. Sztab Donalda Trumpa określił Harris mianem najbardziej radykalnie lewicowej kandydatki ubiegającej się o urząd wiceprezydenta w historii Stanów Zjednoczonych.
Kamala Harris ma na swoim koncie wspieranie skrajnie lewicowych postulatów i głosowanie w amerykańskim Senacie po myśli radykalnych socjalistów. Reprezentując stan Kalifornia w izbie wyższej amerykańskiego Kongresu, Harris poparła m.in. projekt ustawy Sandersa mający zreformować amerykańską służbę zdrowia na modłę socjalistyczną. Pani senator stwierdziła ponadto, że należy zlikwidować prywatne ubezpieczenia zdrowotne, pozbawiając tym samym Amerykanów alternatywy dla państwowej służby zdrowia. Tak radykalne postulaty nie zostały wprowadzone nawet w lewicowych krajach Unii Europejskiej.
Harris nie poparła także projektu ustawy, który miał zwiększyć ochronę życia poczętego. Przewidywał zakaz przeprowadzania aborcji po 20. tygodniu ciąży. Jak przystało na polityka reprezentującego skrajną amerykańską lewicę, sprzeciwiła się ogromnej obniżce podatków przeprowadzonej przez Donalda Trumpa (zdaniem wielu ekspertów przyczyniła się do rekordowego spadku bezrobocia i wzrostu pensji Amerykanów). Zamiast tego pani Harris udzieliła pełnego poparcia radykalnym i rewolucyjnym pomysłom politycznych ekologów, proponujących Ameryce Nowy Zielony Ład – koncepcję reform w państwie, które pod przykrywką ochrony środowiska doprowadziłyby do załamania wielu gałęzi amerykańskiej gospodarki i przemysłu.
Na koniec, jako typowy amerykański lewak, kalifornijska senator i przyjaciółka rodziny Bidenów sprzeciwia się liberalnemu prawu do posiadania broni palnej, które za Atlantykiem chroni druga poprawka do konstytucji.
Portal GovTrack z siedzibą w Waszyngtonie, którego zadaniem jest śledzenie i analizowanie legislacyjnej aktywności kongresmenów, przyznał Kamali Harris pozycję najbardziej lewicowego senatora obecnej kadencji. Tym samym wyprzedziła ona samego Berniego Sandersa, który znalazł się tuż za „Pionierką”. Ten sam portal uznał, że Harris jest najmniej skłonnym do kompromisu senatorem, a wynika to z historii braku jej poparcia wobec ponadpartyjnych ustaw poddawanych pod obrady na Kapitolu.
Fakty te umykają jednak liberalnym amerykańskim mediom, które koślawo próbują wykreować bardziej umiarkowany obraz Kamali Harris. Dziennik „The Washington Post” nazywa kandydatkę demokratów „lekką konserwatystką”, a George Stephanopoulos, dziennikarz telewizji ABC, twierdzi, że pochodzi ona ze środka i reprezentuje umiarkowane skrzydło Partii Demokratycznej.
Początkowo Joe Biden zamierzał połączyć siły z Kamalą Harris jeszcze na etapie odbywających się w Partii Demokratycznej prawyborów. Z tego względu była ona jednym z faworytów już w początkowej fazie amerykańskiego wyścigu po fotel prezydenta. Ostatecznie do tego wskazania nie doszło, a sama zainteresowana, rezygnując z prawyborczego wyścigu w grudniu zeszłego roku, nie zdecydowała się przekazać swojego poparcia żadnemu innemu kandydatowi. Ograniczyła się jedynie do ogólnikowych deklaracji o zjednoczeniu się celem pokonania Donalda Trumpa. Od marca tego roku wiadomo było jednak, że Joe Biden na swojego wiceprezydenta wybierze kobietę. Zapowiedział to bowiem podczas swojej prawyborczej debaty z ówczesnym rywalem po demokratyczną nominację Berniem Sandersem.
Wyborem Kamali Harris był zaskoczony sam prezydent Donald Trump. Na konferencji prasowej w Białym Domu stwierdził, że Harris źle wypadła w kampanii oraz odnotowała bardzo słabe wyniki w prawyborach. Rzeczywiście tak było – Harris odpadła na samym początku. Rodzi się więc pytanie, co zdecydowało o wyborze akurat takiego kandydata?
– Nie sądzę, by wybór Kamali Harris pomógł Joemu Bidenowi. Ona jest skrajną socjalistką. Pamiętajmy także, że jako pierwsza wypadła z wyścigu o demokratyczną nominację prezydencką. Niczego zatem nie wnosi do kampanii Bidena. Ponadto jej doświadczenie jako prokuratora generalnego Kalifornii nie pomoże pozyskać głosów afroamerykańskiej społeczności. Powszechnie uważa się, że pochodzenie etniczne Harris będzie w tej kwestii pomocne, ale jej praca jest postrzegana jako wsadzanie za kratki czarnych mężczyzn – mówi „Codziennej” Garrett Monti, działacz Partii Republikańskiej oraz były elektor ze stanu Luizjana, który w 2016 r., głosując w Kolegium Elektorskim, poparł Donalda Trumpa. – Niepokoi mnie fakt, że rasa, płeć lub orientacja seksualna to główne czynniki kwalifikujące kandydatów demokratów – dodaje.
Deklaracje Joego Bidena, który zapewnia, że ubiega się tylko o jedną kadencję na stanowisku prezydenta USA i ustąpi po upływie przewidzianych przez konstytucję czterech lat urzędowania, odciskają się na scenariuszach politycznych prognozujących przyszłość Partii Demokratycznej. W kuluarach mówi się, że schedę po Bidenie może przejąć właśnie Kamala Harris. Stanowisko wiceprezydenta USA często staje się kluczem otwierającym później drzwi do prezydentury. Przykład Joego Bidena, który sprawował tę funkcję w administracji Baracka Obamy, jest najlepszym na to dowodem.
W szanse Kamali Harris nie wierzy jednak mój rozmówca. – Myślę, że wśród demokratów Harris jest postrzegana jako słaba polityk. Jeżeli Biden faktycznie miałby wycofać się po swojej ewentualnej pierwszej kadencji w Białym Domu, bylibyśmy w 2024 r. świadkami bardzo zaciekłego prawyborczego wyścigu po demokratyczną nominację – uważa Monti. – Nie sądzę, by Kamala Harris była wówczas namaszczona na ewentualnego następcę Bidena – dodaje.
Chociaż liberalne media po drugiej stronie Atlantyku dwoją się i troją, by kreować narrację sugerującą brak szans na reelekcję Donalda Trumpa, warto wobec takich sugestii zachować dużą dozę nieufności. Amerykanie bombardowani są kolejnymi wynikami sondaży, które pokazują silną przewagę kandydata demokratów Joego Bidena. Do złudzenia przypomina to sytuację z kampanii wyborczej w roku 2016, gdy naczelnym sloganem lewicy, zaślepionej zgubną pewnością siebie, było powtarzane z uporem maniaka hasło: „Trump nie da rady wygrać!” (ang. „Trump can’t win!”). To polityczne déjà vu pozwala dziś przypuszczać, że za oceanem szykuje się nam powtórka sprzed czterech lat, a w Białym Domu, ku rozpaczy lewicy, gospodarzem w dalszym ciągu pozostanie republikanin.
Jak twierdzi Garrett Monti, kierownictwo Partii Demokratycznej może mieć świadomość zbliżającej się porażki. – Wygląda to tak, jakby demokraci zdawali sobie sprawę, że nie mogą wygrać, i nominowali dwoje ludzi, którym nie będzie przeszkadzała ewentualna przegrana – uważa Monti. – Biden został nominowany, ponieważ przez lata był lojalnym żołnierzem partii, natomiast Harris poprawi swój polityczny wizerunek, ale wie, że i tak nie wygra. Nie traci jednak dużo, pozostanie panią senator, ponieważ zgodnie z amerykańskim prawem wyborczym, biorąc udział w kampanii, nie musi rezygnować z mandatu w Kongresie – dodaje.
Pojawiają się pytania, czy dojrzały biały mężczyzna – tradycjonalista o siwych włosach – w obecnych warunkach, panujących na amerykańskiej scenie politycznej, jest dla prawicowego Donalda Trumpa optymalnym wyborem. Niektórzy twierdzą, że nominując na wiceprezydenta np. kobietę z mniejszości etnicznych, Trump mógłby znacznie poszerzyć swój tradycyjny elektorat, odrabiając w ten sposób sondażową stratę do Bidena wśród Afroamerykanów, Latynosów i kobiet.
– Mike Pence jest w porządku. Jako wiceprezydent udowodnił, że jest dobrym przywódcą. W porównaniu z temperamentnym Donaldem Trumpem myśli bardziej chłodno i spokojnie – mówi „Codziennej” Monti.
Obaj politycy zatem dobrze się uzupełniają – Trump dzięki swojej charyzmie i osobowości showmana porywa tłumy, a Pence przyciąga swoim doświadczeniem, ale także silnie konserwatywnymi wartościami, którym całe życie pozostawał wierny. To w chrześcijańskiej Ameryce daje ogromny kapitał zaufania. Mój rozmówca podkreśla także, że w przeciwieństwie do demokratów republikańscy wyborcy nie są omamieni poprawnością polityczną. Nie oceniają polityków po kolorze skóry, tożsamości etnicznej czy płci. Biorą za to pod uwagę ich kompetencje, doświadczenie i poglądy. A w tych kwestiach Pence jest bardzo atrakcyjnym politykiem – jego przekonania to esencja fundamentu, na którym zbudowano Stany Zjednoczone, oraz urzeczywistnienie amerykańskiego stylu życia. Już teraz Mike Pence jest zdecydowanym faworytem sondaży pokazujących szanse na republikańską nominację w wyborach prezydenckich w 2024 r.
Jak zatem wytłumaczyć nagłówki liberalnych amerykańskich gazet, które wieszczą rychłą porażkę Trumpa oraz solidną przewagę Bidena w badaniach opinii publicznej? Geneza takiego stanu rzeczy jest złożona. Po pierwsze amerykańskiej lewicy, której sprzyja ogromna część rynku medialnego, celebrytów Hollywood, a także szeroko rozumianego liberalnego establishmentu z wielkich miast, udało się narzucić części prawicowego elektoratu poczucie wstydu. W efekcie tego w trakcie rozmowy z ankieterem część osób boi się przyznać do swoich konserwatywnych poglądów. W ten sposób chcą uniknąć stygmatyzacji oraz przypinania kłamliwych łatek: „faszystów”, „zacofanych nieudaczników”, „ludzi bez wykształcenia”. To efekt socjotechniki wstydu, którą wobec swoich politycznych oponentów lubią stosować radykalni liberałowie. Oto dwa jaskrawe przykłady: w 2016 r. Hillary Clinton powiedziała, że połowę wyborców Trumpa można wrzucić do koszyka „żałosnych nieudaczników”, natomiast na odbywającej się niedawno konwencji Partii Demokratycznej radykalna socjalistka z Nowego Jorku Alexandria Ocasio-Cortez stwierdziła, że w tych wyborach chodzi o powstrzymanie faszyzmu. Lewica nie uczy się na własnych błędach i to może kosztować ją kolejną wyborczą porażkę. Po drugie sondaże są często obarczone błędem metodologicznym i nie chodzi tu o statystyczny margines błędu występujący w każdym badaniu. Problemem jest nieuwzględnienie tzw. milczącej większości.
Ankieterzy nie dotrą do dziesiątek milionów amerykańskich wyborców, a socjologiczne wzory i triki nie zawsze są w stanie rzetelnie zrekompensować ten fakt. Choć lewicy udaje się wyprowadzać na ulice amerykańskich miast rzesze protestujących po jej myśli ludzi, choć w zdominowanych przez nią mediach brylują osoby swoimi wypowiedziami wpisujące się w narrację demokratów, to właśnie milcząca większość pozostaje niezauważona. Daje ona o sobie znać dopiero przy urnach wyborczych. Wówczas lewicowi eksperci i komentatorzy są zaskoczeni obrotem spraw i naprędce wymyślają coraz to nowe teorie mające wytłumaczyć, dlaczego znowu się pomylili. Dokładnie to wydarzyło się jesienią 2016 r. i tego spodziewałbym się również w listopadzie roku 2020.