Facet musi być twardy, nie jak baba jakaś albo, wiecie Państwo – miękiszon. Czy inny płaczek albo beksa. Musi być jak Chuck Norris – nie je miodu, tylko żuje pszczoły. Problemy padają przed nim, nim je napotka. W ogóle to nie ma żadnych problemów, tylko wyzwania (tak uczą w korporacjach). A wyzwania – cyk – na klatę. Tyle tylko, że to wcale nie jest prawda, a na pewno nie cała. Bo mężczyźni we wszystkich statystykach dotyczących zdrowia psychicznego wypadają blado.
Stanowią największy odsetek samobójców, że o nałogach nie wspomnę. Ucieczką jest więc kreska, butelka lub tabletka. Jak jednak zmusić „twardzieli” do szukania pomocy? Jak mogą ją znaleźć w świecie, w którym męskie kłopoty to tabu, ewentualnie błahostki załatwiane prozakiem, wiagrą lub kieliszkiem wódki z kolegami? Ano problem jest. Tym większy, że okazuje się, iż nie ma w Polsce tak oczywistej rzeczy jak łatwo dostępny Telefon Zaufania dla mężczyzn. Jest, owszem – dla kobiet, dzieci i młodzieży, ciężarnych, ofiar przemocy domowej, homoseksualistów, seniorów, narkomanów i oczywiście dla alkoholików. Dla mężczyzn, którzy sobie „po prostu” nie radzą i często nie potrafią zdefiniować problemu, takiej „pierwszej pomocy” nie ma (nie bójmy się tego powiedzieć – to dyskryminacja). Sprawa chyba jest poważna, bo gdy zwróciłem na to uwagę internautów, to część była zdziwiona, inni żartowali (chyba), że przecież jest anonimowa linia dla alkoholików i narkomanów. No tak – jeśli w ten sposób patrzeć, to racja – najlepiej zapijać problemy, a potem zgłosić się do AA. Tyle tylko, że jeśli chcemy poważnie rozmawiać, to może warto się pochylić nad tymi, którym rola społeczna każe cały dzień nosić kostium Chucka Norrisa i którzy o swoich problemach nie mówią ze wstydu i strachu. Nie znam statystyk, nie wiem, czy taki Męski Telefon Zaufania cieszyłby się popularnością i czy uchroniłby kogoś przed tragedią. Wiem tylko, że z jakichś powodów linie są dostępne dla wszystkich oprócz mężczyzn.