Mija prawie pięć lat, odkąd walczymy z „nadzwyczajną kastą”, a ponieważ jest to wojna całkowicie pionierska, to wszyscy popełnialiśmy błędy i wszyscy odnieśliśmy rany. Nie ukrywam, że moją pierwotną i przez długi czas jedyną strategią była otwarta wojna, ale jak widać, ten ambitny projekt zwyczajnie nie działa, bo siły wroga są wielokrotnie większe.
Nie dało się wynieść siłą sędziów Sądu Najwyższego po wprowadzeniu wieku emerytalnego, taki ruch narobiłby jeszcze większego bałaganu. Nie da się wsadzić do więzień zbuntowanych sędziów, którzy w najlepszym razie nadużywają swoich kompetencji, chociaż byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, gdyby się dało. Obojętnie jak bardzo będą się Polacy zżymać i krzyczeć „ani kroku w tył”, PiS nie ma politycznych narzędzi do walki z całą UE, a nasi sojusznicy z USA też krzywo patrzą na reformy sądownictwa. Argument w postaci kolejnych wyborów, które koniecznie trzeba wygrać i co niesie za sobą wyciszenie niewygodnych tematów, też wielu doprowadza do białej gorączki. Trudno, fakty po odrzuceniu emocji są następujące. Niczego więcej nie zrobimy przez najbliższe pięć lat, jeśli Andrzej Duda przegra wybory. Niczego mądrego nie zrobimy z reformą sądownictwa bez wymiany kadr w Sądzie Najwyższym, poczynając od prezesa, i pamiętajmy, że już w marcu Gersdorf zwołuje zgromadzenie. Ze wszystkich sił trzeba pilnować dwóch strategicznych celów, bez których wszystko przestaje mieć sens. I to w żadnym razie nie oznacza, że mamy odpuścić Izbę Dyscyplinarną czy bezkrytycznie wykonywać wyroki TSUE. Oznacza to tylko i aż, że do wszystkiego warto nabrać dystansu i odpowiadać w taki sposób, aby w żadnym miejscu nie zagrozić wyborowi „naszego” prezydenta i „naszego” prezesa SN.