O Marianie Banasiu powiedziano wszystko, nawet więcej niż wszystko, dlatego nic więcej do powiedzenia nie mam. Czym innym jest jednak to, co wokół tej sprawy narosło i w efekcie przerosło PiS. Były różne etapy: najpierw „kryształowy człowiek”, potem „duże wątpliwości”, w końcu, co tu dużo mówić, nagonka na Banasia, tak czytelna, że spora część elektoratu PiS wyraziła ostry sprzeciw.
Na każdym etapie, z wyjątkiem ostatniego, PiS mógł politycznie wygrać. Powołanie bez odpowiedniej weryfikacji służb lub ze świadomością, że nie wszystko jest „kryształowe”, dało się naprawić solidnym postępowaniem i odpowiednią reakcją po ustaleniu stanu faktycznego. Taką operację PiS w znacznej części przeprowadził prawidłowo, choć nieciekawie to wyglądało w mediach. Wezwanie do dymisji nie było błędem, tak już w polityce jest, że jeśli przeciwnik przeprowadzi skuteczny atak i wpoi opinii publicznej swoją „narrację”, to odwrócenie ról graniczy z cudem. Sam Banaś też dostarczył argumentów mało etycznymi biznesami z niewiarygodnymi ludźmi, równie żałosne były tłumaczenia, że w Krakowie powszechnie wynajmuje się pokoje na godziny. Gorzej, że po wezwaniu do dymisji PiS nie przyjął formy dymisji proponowanej przez Banasia, po czym dokręcił śrubę zwolnieniem syna i kolejnymi naciskami. Nie trzeba być psychologiem, aby po czymś takim przewidzieć dwie klasyczne reakcje. Po pierwsze, PiS spalił Banasiowi wszystkie mosty i on nie miał już nic do stracenia, musiał przejść do kontrataku. Po drugie, ludzie zaczęli Banasiowi współczuć. O jedną albo i o kilka „kiwek” za dużo, a wystarczyło po wezwaniu do dymisji nie robić nic, poza apelem, aby opozycja pomogła odwołać Banasia. Totalna porażka PiS, z której wypada wyciągnąć wnioski.