Wygląda na to, że na naszych oczach, trochę komicznie, a trochę obrzydliwie, kończy się historia Komitetu Obrony Demokracji. Ruchu, który miał być nową Solidarnością kierowaną przez nowego Wałęsę i który przez chwilę rozdawał karty w polskiej opozycji. Dziś to przykład zmarnowania przez klasę polityczną faktycznego, choć dla nas oczywiście częściej pociesznego niż groźnego, potencjału społecznego.
Kilka dni temu w mediach pojawiły się doniesienia o tym, że długo bezkarny pomimo wyroku skazującego były lider przygrywającej protestującym KOD-Kapeli Konrad M. zgłosił się do aresztu.
Autora kilku sprawnie napisanych, choć opartych na wyjątkowo cynicznej grze na emocjach i fałszywych skojarzeniach „rewolucyjnych” szlagierów, z najbardziej chyba znanym „Czarnym walcem” na czele, oskarżono, a następnie skazano za udział w grupie handlującej kobietami. Przyjaciele odprowadzali go do miejsca odbycia kary, podnosząc na duchu i tworząc wokół przestępcy aurę politycznego prześladowania. „Siedzieliśmy za komuny, teraz też będziemy siedzieć” – mówi kolega Konrada M., prześlizgując się bez najmniejszego problemu przez kwestię seksualnych niewolnic dostarczanych bogatym klientom przez artystę.
M. nie pojawił się w 2017 r. na ogłoszeniu wyroku, później długo ignorował wezwania do odbycia kary, jeszcze kilka tygodni temu w mediach można było natrafić na publikacje o tym, że pojawia się publicznie nieniepokojony przez nikogo. Twórca, w swoim czasie znany choćby z pamiętnego występu z małym caracalem przyczepionym do głowy, najwyraźniej uznał jednak, że pora zakończyć tę zabawę i spróbować zamienić opinię przestępcy, handlarza żywym towarem, na nimb represjonowanego opozycjonisty.
Już po wyroku Konrad M. tłumaczył go nagonką prokuratury na swoje środowisko polityczne. Wcześniej próbował stworzyć wrażenie potężnych, policyjnych i politycznych prześladowań wobec uczestników ulicznych protestów, czego apogeum była opublikowana pod koniec 2017 r. „Kolęda dla stróżów prawa”. „Postawili cię, syneczku, znów naprzeciw nam. Rozkazali ci, syneczku, szarpać, kopać, kuć. Zakazali ci, syneczku, czegoś do nas czuć” – śpiewał patetycznie M. Wzbudziło to zresztą całkowicie uzasadnione protesty policyjnych związkowców, które na nic się jednak nie zdały. Pieśń, wraz z pokazującym twarze zwykłych funkcjonariuszy czarnobiałym teledyskiem, można znaleźć w internecie, zresztą wraz z nazwiskiem skazanego w pełnym brzmieniu, tu występującym w roli kompozytora i autora tekstu. I, jak łatwo się domyślić, również ofiary.
Trochę zabawniej wygląda kolejny epizod kariery Mateusza Kijowskiego. Tydzień temu wydawca jego książki „Buntownik”, która nie okazała się zresztą spodziewanym przebojem, oskarżył dawnego lidera Komitetu Obrony Demokracji o przywłaszczenie sobie pieniędzy i książek o łącznej wartości 50 tys. zł. Kijowski swoim zwyczajem do zarzutu bezpośrednio się nie odniósł, zajęty takimi sprawami, jak kolejne spotkania kilkunastu osób trzymających kartony, z których układa się napis „konstytucja” czy obrona Westerplatte przed rządową specustawą.
Niespodziewanym efektem wojny z londyńskim wydawcą jest jednak los strony internetowej mającej promować książkę. Dziś znajdziemy na niej wyłącznie treści… pornograficzne, odnośniki do wielu innych stron dla fetyszystów, sadomasochistów i innych fanów silnych wrażeń. 24 czerwca Kijowski wystosował dwa pisma do wydawnictwa Meridian Publishing, które wypuściło „Buntownika” na rynek. W jednym, będącym wezwaniem przedsądowym, domaga się pieniędzy za książkę, w drugim skarży się, że strona mająca służyć do jej promocji prezentuje obecnie materiały pornograficzne w języku szwedzkim. Cztery dni później Kijowski na swoim profilu facebookowym wspominał, że rok wcześniej odbyła się przed sądem w Pruszkowie pierwsza rozprawa w sprawie, w której wraz z jednym ze współpracowników z KOD został oskarżony o wystawianie fikcyjnych faktur i przywłaszczenie funduszy organizacji. 3 lipca przed pruszkowskim sądem ma się odbyć kolejna rozprawa przeciwko Kijowskiemu, który, podobnie jak Konrad M., wciąż może się cieszyć wsparciem najwierniejszych przyjaciół, i to bez potrzeby rezygnacji z całego nazwiska na rzecz kropki po pierwszej literze. Przynajmniej na razie.
Przegranym jest również następca Kijowskiego Krzysztof Łoziński, pomysłodawca KOD, któremu przychodzi pomału chować własne polityczne dziecko. Łoziński to człowiek pozbawiony charyzmy, który zasłynął jednym tekstem, w którym do domniemanego przeciwnika politycznego zwraca się tak: „ (…) Więc mówię, chamie: – Mezony to cząstki elementarne należące do hadronów o liczbie barionowej B równej 0 o spinach całkowitych. Mezony zbudowane są z dwóch kwarków, z par kwark–antykwark, więc wypadkowy ładunek kolorowy mezonu wynosi zero, bo antykwark posiada antykolor kwarku. A co na to cham: – A w mordę chcesz?”. Lider, którego istnienia nie są świadomi chyba nawet niektórzy dawni sympatycy Kijowskiego, niedawno ogłosił rezygnację z przywództwa, lecz nie nadał jej formalnego biegu, pozostaje więc, wraz z całym KOD, w niejakim zawieszeniu.
Historię ruchu, który miał być nową Solidarnością kierowaną przez nowego Wałęsę i który przez chwilę rozdawał karty w polskiej opozycji, warto opowiedzieć choćby dlatego, że jest to przykład zmarnowania przez klasę polityczną faktycznego, choć dla nas oczywiście częściej pociesznego niż groźnego, potencjału społecznego. Gdy dziś politycy opozycji zdejmują krawaty i udają, że wychodzą do ludzi, zapominają, że ci ludzie gdzieś tam po drodze byli i że tych ludzi zgubili. Jak? Choćby wystawiając ich na pastwę cwaniaków i zwykłych przestępców. Lub też traktując ich tylko jako tło swoich medialnych karier. Jak Władysław Frasyniuk, za którym podczas jednej z ostatnich miesięcznic, a więc i kontrmiesięcznic smoleńskich ruszyła grupa sympatyków, sądząc, że ten stanął właśnie na czele pospolitego antypisowskiego ruszenia, tylko po to, by odprowadzić go do hotelu Victoria. Historię tę warto też opowiedzieć, ponieważ Platforma, która próbuje mniej lub bardziej skutecznie stworzyć wokół siebie porozumienie wszystkich jednoznacznie antypisowskich sił politycznych od ludowej centroprawicy do radykalnej lewicy obyczajowej, sama w pewnym sensie staje się tym, czym chciał być, a może nawet przez kilka miesięcy był, KOD. Tyle że bez czynnika społecznego.
Wszelkie próby refleksji, do której wzywano w pierwszym powyborczym szoku, zostały już dawno stłumione. Zastąpiło je wskazywanie, że tak naprawdę mieliśmy do czynienia z czarnowidztwem i krytykanctwem, ponieważ opozycja ma program (co z tego, że są to ogólniki) i pracuje z ludźmi w terenie (co z tego, że z już przekonanymi przedstawicielami lokalnych „elit”). Obywatele RP to grupa, która uznała agresję i przemoc za normalny element polityki. Jednak gdy Paweł Kasprzak chodzi z kolegami protestować przed siedziby partii politycznych, domagając się, by te zaczęły poważnie traktować ludzi, którzy po kilku latach okazują się jedynie ulicznym mięsem armatnim, zdaje się dostrzegać to, czego wielu jego współpracowników nie potrafi przed sobą przyznać. Problem leży jednak w tym, że Platforma, wraz z innymi siłami politycznego establishmentu III RP, z samej swojej definicji jest grupą ludzi zadowolonych z siebie i przeprowadzonej przez siebie transformacji ustrojowej i integracji europejskiej.
Samozadowolenie wyklucza zaś krytyczne spojrzenie na własne błędy. W efekcie wszystko zostaje po staremu, nawet skromne oznaki zmiany pokoleniowej to tylko wymiana dawnych mistrzów na nowych lizusów.