Zatrzymanie przez ABW Jekateriny C., której przypisuje się udział w prowadzeniu na terenie naszego kraju przygotowań pod działania o charakterze hybrydowym, to doskonała ilustracja do tego, co „Gazeta Polska” i Strefa Wolnego Słowa głoszą od lat na temat prorosyjskich propagandystów i agentów wpływu. Płaciliśmy za to (i płacimy) wysoką cenę.
W najnowszym tygodniku „Gazeta Polska” znajdą Państwo obszerny tekst Doroty Kani, która zdradza kulisy zatrzymania przez funkcjonariuszy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Katarzyny Cywilskiej i wydania pięcioletniego zakazu wjazdu na terytorium Polski dla czterech innych osób. Według oficjalnego komunikatu „wszystkie pięć osób podejmowało usilne próby konsolidacji środowisk prorosyjskich w RP wokół dwóch aktualnie priorytetowych dla strony rosyjskiej celów działań hybrydowych realizowanych przeciwko Polsce, tj. podsycania animozji polsko ukraińskich w sferze społecznej i politycznej oraz kwestionowania i podważania polskiej polityki historycznej i zastępowania jej narracją rosyjską”.
Atakowali nas, a służby milczały
Pozostaje przyklasnąć. Wreszcie przystąpiono do działania. Przypomnijmy jednak, co się działo po tym, jak opisywaliśmy protest Ukraińców na kijowskim Majdanie. Od początku wiedzieliśmy, że rzecz może się zakończyć dużo dalej niż na placu w centrum ukraińskiej stolicy. Przedstawialiśmy relacje z protestu, nasi dziennikarze byli na okupowanym Krymie i na froncie Donbasu.
To właśnie przez to Strefa Wolnego Słowa naraziła się rosyjskim specom od działań hybrydowych i ich polskim wykonawcom. Wymieńmy: zdewastowane drzwi Samuela Pereiry, fałszywy nagrobek Dawida Wildsteina (obaj pracowali wówczas w „Codziennej”), zaatakowane księgarnie „Gazety Polskiej” w Krakowie i Warszawie – pierwszą pomalowano sprejem, z drugiej w biały dzień skradziono flagę Samoobrony Majdanu. Nasze patriotyczne uroczystości w Krakowie 11 listopada 2014 r. przerywali ludzie, którzy wprost są powiązani z okupującymi ukraiński Donbas prorosyjskimi terrorystami. Mowa o środowisku tzw. falangi, która to nie ukrywa, że jej głównymi wrogami są NATO i USA.
To tylko najjaskrawsze przykłady „reakcji” na informacje, które „Gazeta Polska”, „Codzienna” czy Niezależna.pl ujawniają od lat. Ja sam nasłuchałem się setek epitetów – byłem na przemian „żydłakiem”, „banderowcem”, „zdrajcą” itp. Prorosyjskie trolle do dziś utrzymują także, że Tomasz Sakiewicz otrzymał medal od Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. W rzeczywistości był to symboliczny medal od Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Ochrony, przyznany za konwój z pomocą humanitarną i dostawę na front samochodów terenowych zakupionych za pieniądze zebrane przez naszych Czytelników. Atakowały nas jawnie i skrycie prorosyjskie media.
Na to wszystko w czasach rządów PO-PSL nie było żadnej reakcji ze strony powołanych do tego służb. Dziś, kiedy polskie służby wreszcie poszły po rozum do głowy, warto pamiętać, że nie zawsze były do tego skore. A my o rosyjskiej grze mówiliśmy od lat. – Służby za czasów Platformy Obywatelskiej w zasadzie nie reagowały na to, co się działo. Gdy „dla zabawy” postawiono mi nagrobek, że rzekomo zginąłem na froncie na Donbasie, nikt nie zrobił w zasadzie nic – wspomina Dawid Wildstein. Dziennikarz przypomina, że działo się tak mimo ewidentnych poszlak, kto stoi za prowokacjami. – W przypadku zdewastowania drzwi Samuela Pereiry były nawet nagrania z monitoringu, a treść odwołująca się do „pozdrowień” (w rzeczywistości gróźb) ze strony prorosyjskich terrorystów zawężała grono możliwych polskich sprawców. Nic nie ustalono. Co więcej, słyszeliśmy, że jesteśmy oszołomami albo że to w sumie „przykra sprawa”, ale nie ma o co kopii kruszyć – dodaje Wildstein.
Kim są zielone ludziki?
Rosjanka Jekaterina C. funkcjonowała w Polsce jako Katarzyna Cywilska. – Z jej nazwiskiem zetknąłem się kilka lat temu, gdy zauważyłem jej opinie na temat stosunków polsko-rosyjskich. Były one zdecydowanie prokremlowskie i antypolskie. W korespondencji z Aleksandrem Usowskim pisała m.in. o rosyjskim obwodzie, który powinien powstać na terenie Polski – mówi „Gazecie Polskiej” Marcin Rey, od lat zajmujący się tropieniem wojny informacyjnej Kremla.
Białorusin Aleksander Usowski, o którym mówi Marcin Rey, jest pośrednikiem między rosyjskim oligarchą Konstantinem Małofiejewem, przyjacielem Putina, a członkami agentury wpływu umiejscowionymi m.in. w Polsce – o tym pisze w tygodniku Dorota Kania. „Gazeta Polska” od początku wspiera inicjatywy takie jak prowadzona przez Marcina Reya obywatelska agencja wywiadowcza pod nazwą „Rosyjska V kolumna w Polsce”. Sam Rey także padał ofiarą ohydnych prowokacji – w jego miejscowości kolportowano ulotki, że jest pedofilem. Mężczyźnie wielokrotnie grożono.
Dziś, kiedy sytuacja w Polsce szczęśliwie się zmieniła, pozostaje mieć nadzieję, że sprawa Katarzyny Cywilskiej czy wcześniejsze zatrzymanie pod zarzutem szpiegostwa znanego z kontaktów z Rosjanami Mateusza Piskorskiego, lidera jawnie hybrydowej partii Zmiana, to niejedyne czynności podejmowane przez służby. Wiele aspektów dywersyjnej działalności – jak choćby stowarzyszenia Kursk, którego członkowie pod pozorem obrony sowieckich monumentów prowadzą grę operacyjną, spotykając się prywatnie z rzeczniczką rosyjskiego MSW, czy tych wszystkich „obrońców niepodległego Donbasu i Krymu”, którzy stawiają się na każde wezwanie w rosyjskiej ambasadzie – trafi wreszcie pod lupę służb.
Podobnym obiektem zainteresowania powinny się stać media, a w zasadzie rozsadniki dezinformacji – pozujące na prawicowe portaliki informacyjne i takież czasopisma, „agencje informacyjne” w typie Sputnika czy media przemycające treści jawnie uderzające w polską rację stanu. Inną grupą są osoby przekonujące o konieczności zachowania „realizmu politycznego”, sprowadzającego się do zwrotu na Wschód, czy ludzie ochoczo i przy każdej okazji protestujący z byle powodu przed ukraińską ambasadą w Warszawie (oczywiście przy atencji i ku uciesze rosyjskich mediów). Wyliczać można wiele, bo wbrew pozorom siatka ludzi Kremla jest w Polsce obecna i szkodliwa. I w miarę dobrze rozpoznana przez dziennikarzy oraz społeczników.
Oni żyją między nami
Jak może się to skończyć? Cóż, pokazuje to ostatni przykład dziennikarskiej prowokacji Energetyki24.pl. Jak czytamy, dziennikarze tego serwisu stworzyli postać fikcyjnego eksperta, któremu „udało się wejść w tok branżowej debaty, pozyskiwać wrażliwe dla spółek energetycznych informacje z otoczenia jednego z ministrów, a nawet opublikować tekst na jednym z największych portali biznesowych w Polsce”.
„Zrobiliśmy to wszystko, używając wyłącznie konta na Twitterze i skrzynki mejlowej” – piszą autorzy. Wszystko po to, żeby się przekonać, jak czujni są dziennikarze, politycy i eksperci. „Efekty okazały się szokujące i obnażyły słabość polskiego państwa, nieskutecznego wobec mechanizmów wojny informacyjnej” – konkludują dziennikarze Piotr Maciążek i Jakub Wiech.
Poniedziałkowa informacja o prowokacji uruchomiła lawinę pytań, w tym najważniejsze: co by było, gdyby fikcyjny ekspert Piotr Niewiechowicz istniał naprawdę? Gdyby chciał wykorzystać swoje umiejętności nie po to, by zasygnalizować niedostateczną ochronę wrażliwych danych, ale pozyskać je i użyć ze szkodą dla Polski? Niestety, podobni ludzie istnieją i działają. I to jest wyzwanie dla służb.
Więcej na ten temat w najnowszym tygodniku „Gazeta Polska” w artykule Doroty Kani pt. „Rosyjskie sieci wojny informacyjnej w Polsce”.