Pierwsza prezes Sądu Najwyższego Małgorzata Gersdorf ciężko przeżyła wybór nowego przewodniczącego Krajowej Rady Sądownictwa, sędziego Leszka Mazura. Do tego stopnia, że tuż po głosowaniu uznała za stosowne opuścić posiedzenie Rady. Jak stwierdziła: „Chciałam zostawić tę Radę samą sobie”.
Możemy więc się zastanowić, odnosząc się do wcześniejszych dokonań zarówno pani prezes, jak i jej przyjaciół ze środowiska sędziowskiego, skąd ten pospiech i emocje. Pierwsza przyczyna, jaka nasuwa się na myśl, to po prostu roztargnienie. Może więc pani prezes przypomniało się, że zostawiła kuchenkę na gazie? Jednak chyba nie o roztargnienie chodzi. Sama pani prezes tłumaczy się, że jej wyjście należy traktować jako formę obrony sędziowskiej niezależności i etosu. Biografia pani prezes oraz jej kolegów też pozwala nam zrozumieć, co kryje się pod tymi słowami.
Być może więc bała się, że spóźni się na spotkanie z politykami PO, z którymi podzieli się planami uchwał albo orzeczeń?
Może przypomniało jej się, że czas na rundkę po programach TVN? Albo wpaść do jakiegoś sądu, żeby przed kamerami wygłosić odezwę, jak to nie lubi rządu wybranego w demokratycznych wyborach? Czy też okazało się, że trwa właśnie manifestacja totalnej opozycji i trzeba wystąpić przed 15 oszołomami i wznieść kilka antypisowskich okrzyków oraz wygłosić kilka hołdów wobec Schetyny? Jak widać, możliwości jest wiele. Ale żarty żartami. Wszystko to pokazuje, jak głęboko wypaczono samą misję sędziego, który dla środowisk związanych z totalną opozycją stał się synonimem aktywisty „Obywateli RP” albo KOD. Wypaczenie to przybiera formy już wręcz groteskowe – gdy polityczne przemowy Rzeplińskiego czy Gersdorf na wiecach partyjnych stają się synonimem… niezależności. W tym kontekście nie mając wiedzy na temat tego, co przyniesie przyszłość, mogę tylko stwierdzić, że trzymam za sędziego Leszka Mazura kciuki.
Niech przynajmniej słowa odzyskają swój dawny sens.