Od 1989 r. przeciwnicy wszelkich rozliczeń i jakiejkolwiek formy radykalnego zerwania z tradycją PRL-u używają argumentu „innej Polski wtedy nie było”. Nie było, więc jedni musieli robić kariery w PZPR-ze, inni w sądownictwie, milicji, wojsku, bezpiece i wszędzie tam, gdzie trzeba było wysługiwać się Moskwie.
Jeśli jednak ktoś nie przyjmował tej argumentacji, uderzano sprowadzeniem sytuacji do absurdu: skoro unieważniamy przywileje, to może również małżeństwa, świadectwa szkolne czy tytuły naukowe zdobyte w czasach komunizmu. Cóż, może ten ostatni punkt aż tak absurdalny nie jest… Kluczowe jest jednak postawienie współudziału w tworzeniu PRL-u jako postawy zrozumiałej i bezalternatywnej. Ponieważ rok przed 30-leciem zmiany ustroju wciąż nie przepracowaliśmy kwestii rozliczeń, argumentacja ta powraca. Już nie z ust postkomunistów, a dzisiejszej opozycji.
Mamy do czynienia z hipokryzją na wielu poziomach naraz. PRL jest przez opozycję negatywnym punktem odniesienia, wyłącznie gdy porównuje się do niej działania władz. Ileż razy słyszeliśmy, że ktoś czuje się znów jak za komuny. Ba! Nawet jak w stanie wojennym? Nie przeszkadza to w obronie uprawnień dawnych służb mundurowych, brataniu się z płk. Mazgułą czy współpracy z osobami, których najlepsze lata przypadły na czas PRL-u, i to bynajmniej nie dlatego, że były młodsze, jak ostatni obrońca demokracji, dający twarz juncie Jaruzelskiego, Marek Tumanowicz.
Ostatnio narracja zrównująca Polskę z władzami PRL-u ma się świetnie w związku z planowaną degradacją czerwonych generałów i nadchodzącej rocznicy Marca 1968. Dowiadujemy się,że jeżeli przyznajemy się do sukcesów sportowców w latach 1944–1989, musimy w pakiecie przyjmować stopnie generalskie nieosądzonych za życia zbrodniarzy. Słyszymy, że jeśli nie uznajemy za polskie rządów PRL-u, to nie było więc sukcesów, radości ludzi i wszystkiego, co zdobywano często nie dzięki, lecz raczej wbrew komunistom. Swoisty rekord pobił w niedzielę poseł Nowoczesnej Piotr Misiło, który połączył kwestię uznawania PRL-u za Polskę z wyborem Karola Wojtyły na papieża. Czy Misiło uważa to wydarzenie za sukces dyplomacji PRL-u?
To ciekawe, że o ile opozycja uważa nieuznawanie władzy PRL-u za „zaprzeczenie istnienia narodu politycznego Polaków”, o tyle zupełnie inna zasada dotyczy teraźniejszości. Dziś donoszenie za granicę na rząd nie może być według nich nazwane atakowaniem Polski, zaś sędziowie decydujący się na ubieganie się o miejsce w nowej Krajowej Radzie Sądownictwa są o wiele bardziej skompromitowani niż orzekający w procesach politycznych stanu wojennego. Kiedy więc Polska istnieje, kiedy zaś znika?
W 50 lat od Marca, zamiast uczcić ówczesnych bohaterów i potępić kanalie, będziemy zmuszeni powtarzać rzeczy oczywiste. Że Marzec nie był żadną eksplozją polskiego antysemityzmu, a partyjną czystką, wojną frakcji, w której kwestia narodowościowa była jedynie obrzydliwym pretekstem do rozprawienia się z konkurencją. Że nie wszyscy, którzy wyjechali z biletami w jedną stronę, byli ofiarami sytuacji. Że nie brakowało wśród nich katów, grając kartą rzekomego antysemityzmu, uciekli od uczciwego procesu i kary.
Nie zabraknie jednocześnie głosicieli pisanej na nowo historii. Przedsmak tego mamy w działaniach Muzeum Polin, w którym organizuje się spotkania niesłużące wspomnieniom, a umieszczeniu Marca w bieżącej polskiej sytuacji. Oto „rząd i partia szczują obywateli na Żydów” i, co gorsza, „znajdują posłuch, trącając wstydliwe struny złej polskiej duszy”. Nie brak już usłużnych naukowców, którzy wykażą, że w 1968 r. władza tak naprawdę „zbliżyła się do ludzi”, „odczytała nastroje” i zrobiła coś, czego w gł?bi ducha ?chcieli wszyscy?. To już naprawdę blisko do modnej na świecie idiotycznej tezy, że obozy koncentracyjne na ziemiach polskich zaistniały dlatego, że tylko tutaj nie budziły sprzeciwu jako miejsce kaźni Żydów.
Jeśli jednak Polacy mieli godzić się na niemieckie (przepraszam, powinienem napisać „nazistowskie”) zbrodnie, ponieważ nienawidzili swoich starszych braci w wierze, równie mocno nienawidzić musieli też samych siebie, zważywszy na to, ilu naszych rodaków w obozach cierpiało i ginęło. O nich jednak mówić zbyt głośno nie wypada.
Marzec zaś przedstawiać można tylko z punktu widzenia Adama Michnika – jeśli chodzi o ocenę historyczną czy też fikcyjne przełożenie na współczesność. Uniwersytet Warszawski próbował zadbać o to, nie dopuszczając do głosu Ireny Lasoty, osoby zaangażowanej w ówczesne wydarzenia, która później poszła w zupełnie inną stronę niż naczelny „Wyborczej”. Jesteśmy świadkami żenującej wymiany uwag i korespondencji między uczelnią, krytykującymi ją dziennikarzami, wreszcie samą, chyba zaskoczoną tą sytuacją, Lasotą. Na szczęście w roku 2018 nie wszystko idzie po myśli Czerskiej i w wyniku działań części aktywnych na UW środowisk ostatecznie pani Irenie uda się jednak wystąpić, jednak już nie w debacie z Michnikiem. Okazuje się więc, że na swój sposób Marzec pisany wielką literą faktycznie trwa, choć w zupełnie inny sposób, niż próbuje nam się to wmówić.