Dziś kontynuatorów rodzinnych dynastii i układów ustanowionych tu jeszcze w czasach stalinowskich mamy aż nadto liczną reprezentację. Warto pod tym kątem czytać nekrologi – kierownictwa uczelni, katedr, instytutów publikują hołdownicze wspomnienia tym, którzy – dzięki czystkom w czasie terroru – zajęli miejsca mordowanych lub tylko wyrzucanych i skazanych na niebyt w świecie nauki intelektualistów wolnej Polski. Gdyby zaś przyjrzeć się badawczo pod względem genealogicznym rodowodom współczesnych elit naukowych (mogłoby to być kolejne zadanie Marka Jerzego Minakowskiego, specjalizującego się w badaniu pochodzenia i losów polskich elit) można zobaczyć, że kluczowym mechanizmem ich konstytuowania się był właśnie stalinizm, czyli czas podmiany ocalałej po kataklizmie wojennym elity naukowej na ludzi przybyłych z armią czerwoną i NKWD lub awansowanych kolaborantów komunistycznego reżimu. Oczywiście nie dotyczy to całej elity naukowej ani nawet jej większości – niemniej polska nauka nigdy dotąd nie rozliczyła się ze stalinowskim spadkiem i nigdy nie podjęto próby przecięcia tych związków.
Przeciwnie, powstała quasi-korporacja, w której jednym z mechanizmów gwarantujących awans jest pochodzenie z ustawionych w PRL środowisk. Efekty widoczne są gołym okiem – mamy w znacznej mierze postkomunistyczną naukę (widoczne jest to jak zwykle w humanistyce, socjologii, filozofii). Ba, przetrwała nawet ideologia nawiązująca do komunizmu – wystarczy posłuchać czy poczytać niejakiego pana Andrzeja Ledera, przedstawiciela takiej komunistycznej dynastii, który głosi różne głupstwa na temat Polski szlacheckiej. Od tego szefa pracowni filozofii kultury w Instytucie PAN można się dowiedzieć na przykład, że słowo „szlachcic” pochodzi od „szlachtowania”. Polska humanistyka ma problem związany nie tylko z brakiem sensownego finansowania jej rozwoju, ale też z tym, że resortowe, peerelowskie elity naukowe nie tylko nie zostały przewietrzone po 1989 r., ale w systemie III RP umocniły się i wprowadziły kolejne pokolenie. Nie da się tego stanu rzeczy zmienić ustawą i różni poststaliniści oraz spadkobiercy PRL będą nadal tkwić na uniwersytetach i instytutach naukowych z marnym skutkiem dla rozwoju polskiej nauki. Ale można zmienić jedno – aby na stanowiskach kierowniczych nie było osób związanych z UB.
Zaproponowana reforma szkolnictwa wyższego wprowadza taki zakaz – rektorem, dziekanem czy członkiem rady wydziału nie będzie mógł być ktoś, kto splamił się współpracą z organami bezpieczeństwa PRL. Rzecz jasna podniesie się straszny krzyk, będą słane apele do Brukseli, że rząd prześladuje ludzi nauki, że nastaje na wolność uczelni itp. Ale bez względu na wrzask, trzeba to koniecznie zrobić, jeśli chcemy mieć faktycznie elity naukowe wolnego kraju.
Powtórzmy, przez 28 lat szkolnictwo wyższe, tak jak i sądownictwo, nie podlegało żadnym rozliczeniom, żadnej lustracji. Był to jeden z filarów trwania postkomuny – dzięki temu kolejne pokolenia Polaków kształcą ludzie związani ze służbami PRL lub ci, którzy tolerują takie osoby w swoim środowisku. Czego oni mogą nauczyć te pokolenia? Jakie kształtują elity? To jedno z najcięższych zaniechań III RP powoduje, że byli funkcjonariusze służb specjalnych PRL i ich współpracownicy są dziś niemal na każdej polskiej uczelni wyższej – skala infiltracji tego środowiska w systemie totalitarnym, jaki znamy z badań IPN oraz ze statystyk z innych krajów postkomunistycznych, nie powinna pozostawiać żadnych złudzeń. Dlatego tak potrzebna jest dekomunizacja środowiska naukowego. To właśnie brak dekomunizacji i powstanie postkomunistycznej korporacji w polskiej nauce jest jedną z przyczyn jej poważnego kryzysu. Nie wyjdziemy z niego, dopóki nie otworzymy nauki dla ludzi spoza układów zakotwiczonych w PRL.