Za korzystnymi zmianami na rynku pracy powinno iść stopniowe poprawianie jakości infrastruktury publicznej. Niewykluczone, że Polki i Polacy będą tego oczekiwali w coraz większym stopniu. Prawo i Sprawiedliwość nie powinno się tego obawiać – lepszy spokojny dialog społeczny, kontrastujący z nerwowością działań opozycji.
Znaczący spadek bezrobocia doprowadził do sytuacji, w której firmy zmuszone są przywiązywać większą wagę do rekrutacji nowych pracowników i pracownic. To, co wydawało się niemożliwe niemal przez trzy dekady przeobrażeń, na naszych oczach staje się faktem.
Nagle okazuje się, jak wielka była skala patologizacji rynku pracy i jak wielu ludzi zmuszonych było utrzymywać się właściwie z bardzo niskich prac sezonowych, tworzących obszerną szarą strefę polskiego zatrudnienia. Dziś przedsiębiorcy muszą oferować lepsze warunki zatrudnienia. A to przy okazji mocno uderza w rozpanoszoną w naszym kraju lumpenliberalną narrację, z której wynikało, że Polki i Polacy uwielbiają śmieciowe zatrudnienie i nie marzą o niczym innym niż przeciągająca się w nieskończoność elastyczność. To było kłamstwo, które bardzo długo podtrzymywało antypracowniczą strategię i utrudniało ludziom negocjowanie lepszych warunków zatrudnienia.
Wymowne są dane dotyczące wzrostu zatrudnienia w grupie wiekowej 50+, od zawsze najczęściej zagrożonej brakiem pracy i trwałym bezrobociem przeciągającym się nierzadko do osiągnięcia wieku emerytalnego lub w niewielkim tylko stopniu amortyzowanym z pomocą świadczeń rentowych. Niedawne badanie „Postawy pracodawców wobec seniorów na rynku pracy”, przeprowadzone przez firmę Work Service na celowej próbie 105 przedsiębiorstw latem 2017 r., wskazuje wyraźnie, że w ciągu półtora roku o 10 pkt proc. zwiększył się odsetek firm, które mają w swoim zespole osoby 50+. Blisko 27 proc. firm planuje zatrudniać pracowników w tej grupie wiekowej: to z kolei w perspektywie minionego półtora roku wzrost ok. 7 pkt proc.
Co ważne, ten trend potwierdzają również dane Głównego Urzędu Statystycznego dotyczące bezrobocia (według metodologii BAEL). W drugim kwartale 2015 r. w grupie 55–64 lata bezrobocie wynosiło 5,3 proc., obecnie to już 4 proc. Jeśli przypomną sobie państwo aroganckie narzekanie Wojciecha Cejrowskiego, że starszy mężczyzna z reumatyzmem nie chce przychodzić do niego kosić trzciny w jeziorze, to cóż – trzeba przyznać popularnemu podróżnikowi, że jako jeden z pierwszych uchwycił trend niezbyt korzystny dla ludzi bogatych korzystających z bardzo taniej siły roboczej, korzystny zaś dla pracowników w starszym wieku. I jeszcze jedno – stopa ubóstwa dochodowego osób 50+ należy w naszym kraju do najwyższych w Europie.
Wciąż nie ubywa form klasowej pogardy wobec uboższych, którym w ostatnich latach poprawia się sytuacja materialna. „Lepsza” część opinii publicznej (długo by wskazywać konkretne przykłady, ale szkoda robić niektórym ludziom darmową reklamę i sławę w ich własnym półświatku) zabawia się stygmatyzacją realnych i urojonych beneficjentów projektów społecznych tego rządu i np. nazywa galerie handlowe „świątyniami 500+”. To cyniczne i łajdackie, gdy klasa średnia i wielkomiejska inteligencja, która na ogół uwielbia tego typu placówki, nagle określa je tym mianem.
Najbardziej wkurza ich, że nagle – w znacznej mierze w sposób wyobrażeniowy – te dość przecież wątpliwe świątynie luksusu, przestały być miejscami łatwo dostępnymi przede wszystkim dla nich. Ta niechęć wobec ludzi, którzy częściej niż dotychczas zaczęli odwiedzać sieciowe odzieżówki, markowe outlety czy wielkopowierzchniowe sklepy z RTV-AGD, jest głęboko podszyta klasowymi przesądami. Ale tego typu pejoratywny przekaz w gruncie rzeczy dobrze też pokazuje, jak wątła granica dzieli w Polsce nieco zasobniejszych od mniej zasobnych. I jak bardzo ci pierwsi muszą w związku z tym podkreślać swoją „lepszość”.
Uprzedzeniom typowym dla sporej części klasy średniej, nierzadko sympatyzującej z postplatformerską opozycją, schlebiają tytuły w rodzaju „Newsweeka”, które produkują co tydzień mnóstwo propagandy, pełnej wyższościowego tonu i pseudoarystokratycznego bełkotu uprawianego przez ludzi, których przodkowie najpewniej jedno czy dwa pokolenie temu chodzili za potrzebą „za chałupę”. Jednym z najstraszliwszych polskich zjawisk społecznych jest pogarda nowobogackich i „inteligencji krótkiego trwania” do tych co niżej lub nawet obok nich w społecznej hierarchii. Uważam, że to jedna z największych chorób duszy polskiej, by nawiązać do znanego określenia prof. Ryszarda Legutko.
Piotr Ikonowicz w dużym wywiadzie, który przeprowadziłem z nim dla portalu internetowego „Nowego Obywatela”, mówi tak: „PiS dziś rozbudza apetyty materialne społeczeństwa, pokazuje, że ludzie mają prawo żądać większego udziału w zyskach, które wypracowują i bardziej sprawiedliwej redystrybucji podatków”. Zdaniem najbardziej rozpoznawalnego ze współczesnych polskich socjalistów partia Jarosława Kaczyńskiego nie pójdzie już dalej – bo będzie musiała się liczyć z interesami biznesu.
Na razie jednak PiS w kwestiach społecznych zrobił w ciągu dwóch lat więcej niż Platforma w ciągu ośmiu, o rządach formalnie lewicowego Sojuszu nawet nie wspominając. Mowa nie tylko o programie Rodzina 500+. Dodajmy do tego ustawę o obniżeniu wieku emerytalnego, ustawy, które pozwolą się zrzeszać w związkach zawodowych pracownicom i pracownikom zatrudnionym na tzw. śmieciowych umowach, program Mieszkanie+ (obciążony niestety zapisem o eksmisjach). Jednocześnie – niestety, niestety – Prawo i Sprawiedliwość wciąż nie dotrzymało swoich obietnic przedwyborczych wobec opiekunów i opiekunek dorosłych osób niepełnosprawnych. W sytuacji gdy duża część uboższych odczuwa poprawę sytuacji życiowej, ludzie, którzy wciąż pozostają bez wsparcia państwa lub korzystają z mocno niewystarczającej pomocy, mają prawo być szczególnie rozgoryczeni.
Jedno jest pewne – apetyty społeczne będą rosły. Dobrze by było, żeby rządzący pertraktowali z tymi, którzy będą przypominali o swoich sprawach. Takie sygnały często wskazują na zjawiska, które były przemilczane przez mainstreamowe media przez lata rządów Donalda Tuska/Ewy Kopacz. Przecież głodowe pensje, zamrożone przez lata świadczenia, erozja infrastruktury publicznej nie wzięły się znikąd – to bolączki, które narastały przez lata. Mówiąc eksperckim żargonem: lepiej mieć te problemy zmapowane, również dzięki współpracy ze stroną społeczną, niż zamiatać je pod dywan, szczególnie jeśli PiS przymierza się do rządów dłuższych niż jedna kadencja. Platforma przewróciła się na własnej arogancji, przeoczyła moment, w którym wizja ciepłej wody w kranach na zielonej wyspie zaczęła budzić przede wszystkim społeczne kpiny i coraz powszechniejszą złość. Dlatego na miejscu obecnie rządzących zacząłbym się uważnie przyglądać choćby coraz gorszej sytuacji wśród administracji publicznej niższego rządu. Zamrożone od lat pensje w administracji coraz poważniej wiążą się z odpływem kadr. Jak tak dalej pójdzie, nie będzie komu „robić państwa” od podstaw: dyrektorzy polityczni sami tego nie ogarną.
Mamy dziś jedną z najbardziej dynamicznych sytuacji społecznych w skali ostatnich trzech dekad. PiS jest na fali wznoszącej – w znacznej mierze dzięki własnym społeczno-gospodarczym zasługom. Ale biada, jeśli propisowska elita zapomni, że z wysoka spada się najboleśniej.