Od początku „kryzysu greckiego” media trąbiły o tym, ile zamożne kraje strefy euro kosztuje pomaganie Grekom. Kwoty liczone w setkach miliardów euro, które oszczędna północna Europa musiała rzekomo przeznaczać na ten cel, wymieniano tak często, że przestały już nawet robić wrażenie.
Tylko od czasu do czasu przebijały się komentarze, że operacja przeprowadzana na Grecji nie jest wyciągnięciem pomocnej dłoni, tylko dźgnięciem nożem w plecy. A warunki „pomocy” bynajmniej nie są atrakcyjne dla zadłużonych Greków, a za to przede wszystkim dla kredytodawców. Coraz wyraźniej widać prawdziwe oblicze „oddłużania” Hellady – niedawno dziennik „Süddeutsche Zeitung” poinformował, że budżet Niemiec dotychczas zarobił na tym – na czysto – 1,3 mld euro. Sama pożyczka z państwowego banku rozwoju Kreditanstalt für Wiederaufbau – KfW przyniosła Niemcom 400 mln euro odsetek. Co ta „pomoc” przyniosła Grekom? Jeszcze w 2009 r. mieli dług publiczny na poziomie 127 proc. PKB, tymczasem w 2016 r. już na poziomie... 179 proc. Jeśli nadal tak będzie wyglądało „oddłużanie” w strefie euro, lepiej trzymać się od niej z daleka.