Lisiewicz: 98-latka doczekała grobu brata z Westerplatte. Polska wreszcie jest na serio!
„Jestem tu w imieniu mojej babuni, która ma 98 lat. Na Westerplatte poległ jej brat. Bardzo się cieszę, że dożyła tego czasu” – powiedziała dziś wnuczka siostry piekarza, starszego strzelca Władysława Okrasy. Przepiękne, niesamowicie prawdziwe były dzisiejsze uroczystości na Westerplatte i właśnie dlatego nic o nich nie ma na głównych portalach. I nikt nie próbuje tam wytłumaczyć, dlaczego szczątki nie tylko Żołnierzy Wyklętych, ale i obrońców Westerplatte, o których uczyliśmy się za komuny, w podstawówce, z wiersza Gałczyńskiego, odnajdujemy dopiero dziś – pisze dla portalu Niezależna.pl Piotr Lisiewicz.


To samo uczucie, co rodziny Władysława Okrasy, było dziś udziałem rodzin kaprala Jana Gębury, plutonowego Adolfa Petzelta, kaprala Bronisława Peruckiego oraz legionisty Józefa Kity, których szczątki zidentyfikowano. Kolejnych czterech bohaterów z Westerplatte jeszcze czeka na identyfikację.
Wyśmiewanie „obciachu” uroczystości rocznicowych stało się rytuałem w mediach - tych postkomunistycznych i tych niemieckich - w ostatnich tygodniach. Tym razem skapitulowały. Nie dało się. Wybrały przemilczanie.
Uroczystości były dokładnie takie jak powinny być – wzruszające, podniosłe, ale bez drętwej mowy, a w sferze symboliki wymowne, nawet trochę zadziorne. Rzędy młodych ludzi, trzymających o 4:45 nad ranem zapalone pochodnie, podobne do kibicowskich rac, które stały się już symbolem pokoleniowym, ustawione wzdłuż drogi do pomnika – chyba czuć w tym było rękę Karola Nawrockiego, dyrektora Muzeum II Wojny Światowej, wieloletniego kibica Lechii Gdańsk. Skomponowany specjalnie na tę uroczystość świetny „Marsz Bohaterów Westerplatte”, wpadający w ucho i chwytający ze serce - tak, da się w dzisiejszych czasach skomponować wojskowy marsz, który mógłby być czołówką serialu i powinien stać się rozpoznawalny dla każdego Polaka (wygooglajcie!).
No więc dlaczego szczątki odnajdujemy dopiero teraz? Niemal wszyscy Polacy zdawali sobie sprawę, że z końcem komunizmu, trzeba będzie odkłamać Katyń i 17 września i sowieckie wywózki. Natomiast świadomość, że trzeba odkłamać także to, co komuna mówiła o zbrodniach niemieckich, a w szczególności ofiarach Niemców, była minimalna.
Niesłusznie – zasada, że komuniści kłamią zawsze i w każdej sprawie, potwierdziła się i w tym przypadku. Komuniści o zbrodniach Niemiec mówili dokładnie tyle, ile było dla nich opłacalne. Za komuny odsłaniano pomniki ofiar Niemców, by wychwalać Związek Sowiecki, zwany wtedy Radzieckim, który nas od nich „wyzwolił”. I straszyć niemieckim rewizjonizmem: nie podnoście ręki na polsko-radziecką przyjaźń, bo Niemcy – ci źli, zachodni - zabiorą nam Wrocław i Szczecin.
Natomiast pomijano to wszystko, co nie pasowało do ich zakłamanej wersji historii – w tym przede wszystkim bohaterską postawę przedwojennych elit. Szczątków obrońców Westerplatte, tych samych o których w podstawówce mówiono nam w czasie rozpoczęcia roku szkolnego, nie szukano po prostu dlatego, że nie były komunistom do niczego potrzebne.
Sowieckie podejście do ludzkich szczątków, importowane ze wschodu, najlepiej oddaje w sumie zabawna w swym tragikomizmie historia, którą opisała Joanna Siedlecka w książce „Mahatma Witkac”. Oto w PRL, gdzie do 1956 r. twórczość Witkacego była zakazana, a potem ledwo tolerowana, po tym jak UNESCO ogłosiło rok 1985 Rokiem Witkacego, zapanowała panika. W końcu w porozumieniu z Moskwą ustalono, że reżim Jaruzelskiego jednak uznaje znaczenie Witkacego i postanowiono sprowadzić jego szczątki z ZSRR, bo to na dawnym polskim Polesiu, które znalazło się w granicach ZSRR, popełnił on 17 września 1939 samobójstwo.
Wykopania z grobu ciała dokonały lokalne sowieckie władze, w asyście prokuratora, milicjantów oraz dwóch polskich konsulów. Ukraiński antropolog wobec radości urzędników, że udało im się wykazać przed partią i wykopać zaskakująco dobrze zachowany szkielet, nie przeprowadził żadnych ekspertyz. Tymczasem na malutkim cmentarzyku na Polesiu w tym samym miejscu pochowano już zapewne kilkukrotnie inne osoby… Rodzinę, która stwierdziła, że to nie jest szkielet Witkacego, sterroryzowano groźbami. A potem z wielką pompą i udziałem władz państwowych pochowano w Zakopanem szczątki… kobiety.
Niemieckie zbrodnie na ziemiach zachodnich, w tym w szczególności eksterminacja elity, były bliźniaczo podobne do zbrodni katyńskiej. Do likwidacji wytypowano 60 tys. osób. Anna Piasek-Bosacka, autorka filmu „Operacja Tannenberg”, z którą rozmawiałem w moim programie „Wywiad z chuliganem” wyliczyła: „To byli przedstawiciele elit, ale także społecznicy, ludzie zaangażowani w swoje społeczności lokalne. Wytypowali 60 tys. takich osób. 40 tys. z nich udało się im wymordować. To dwa razy tyle, co w Katyniu. Mordowano ich w bestialski sposób, np. w publicznych egzekucjach na ryneczkach małych miasteczek, gdzie spędzano całą ludność”. Fort VII w Poznaniu był drugim Katyniem.
To nie byli ludzie, o których chciałby się upominać inny okupacyjny reżim. Najbardziej wstrząsająca jest jeszcze jedna rzecz, o której mówi Piasek-Bosacka: otóż kiedy Niemcy odkryli Katyń, zrozumieli, że po latach można zidentyfikować ofiary i ich losy. Po guzikach, medalikach, listach. Dlatego nie powtórzyli tego błędu. W 1944 r., gdy Niemcy zdali sobie sprawę, że przegrywają wojnę, zaczęli… wykopywanie tysięcy trupów zabitych kilka lat wcześniej przedstawicieli polskich elit i palenie ich, by uniknąć odpowiedzialności. I rzeczywiście żadnej odpowiedzialności nie ponieśli. To jest ta wstrząsająca prawda, o której wszyscy powinni wiedzieć…
I jeszcze jedno na koniec: obchody na Westerplatte były autentyczne także dlatego, że nie musieliśmy słuchać mowy Aleksandry Dulkiewicz. Słuchanie przemówienia, w którym ani razu nie padnie słowo Niemcy, natomiast na 100 procent znajdzie się zakamuflowana sugestia, że niebezpiecznym kontynuatorem nazistów jest PiS i inni nietolerancyjni ludzie, których nie brak w każdym narodzie, mamy z głowy. Czujecie się Państwo duchowi ubożsi, nie wysłuchawszy tym razem tego przesłania?
Źródło: niezalezna.pl

