Okiem emigranta
Jestem na emigracji od ponad 20 lat i pierwsze zmagania tutaj mam za sobą od bardzo dawna. Polska zawsze była i pozostanie moją Ojczyzną, niezależnie od miejsca mojego zamieszkania. Za każdym razem jednak, przylatując do ojczystego kraju (a latam 2-3 razy do roku) nie mogę otrząsnąć się z szoku, bo rozmawiając z ludźmi po polsku odnoszę wrażenie, że większość w ogóle nie rozumie, o czym do nich mówię.
Moi dobrzy przyjaciele to sprecyzowali. Powiedzieli mi - "Marku, teraz to my, Polacy w kraju, musimy się od was uczyć patriotyzmu". Często zaskakiwałem ich, mówiąc co się w Polsce dzieje, bo sami o tym nie wiedzieli. Chodząc po ulicach mojego miasta Poznania, ocierając się w sklepach o ludzi czułem się tak obco i dziwnie, że sam nie umiałem tego uczucia nazwać. Wiedziałem, że było nie było przyleciałem do "Ziemi Moich Ojców" skąd mój dziad i pradziad, a czułem się nic niewart, nikomu niepotrzebny, wręcz wyalienowany z tego społeczeństwa. Nikt mnie nie chciał wysłuchać, a co dopiero zrozumieć, gdy mówiłem, że Polska tonie! Patrzono na mnie jak na jakiegoś chorego człowieka! Ja zaś czułem się prawie jak bohater powieści Orwella. Ze względu na mój przekaz (pomimo merytorycznych argumentów) i stan świadomości (odbiegający od polskiej „przeciętnej”) byłem wielokroć lekceważony. Rządowy pijar tak namieszał w głowach, że zastanawiałem się, czy przypadkiem nie wylądowałem w zacofanej Rosji z czasów Stalina, gdzie ludzie tak kochali Wielkiego Wodza, że wierzyli w każde jego słowo i w przewodnią rolę jedynie słusznej partii. Tam nie mogło zabraknąć wroga ludu i tu dziś podstawą propagandy jest Wróg Ludu - "wszystkiemu winien PIS i ten niedobry Kaczor". Co innego Donald… to jest eksportowa (europejska) wersja, taka na pokaz, „z której możemy być dumni”. Co za ironia!
Rozmawiając często ze znajomymi i przypadkowymi ludźmi z ulicy czułem się dokładnie tak, jak kiedyś, zaraz po przyjeździe do obcego kraju, do Ameryki. I pomyślałem sobie: pomimo że jestem człowiekiem sukcesu, posiadam swój własny biznes i mam się nieźle, gdyby mi przyszło wrócić do kraju ojczystego, to mógłbym zrobić tylko jedno - siąść na ulicy i płakać! Bo bez tzw. „pleców” byłbym nikim, nie stanowiłbym żadnej wartości, pomimo dobytku jaki bym ze sobą przywiózł! Byłbym jak ten przysłowiowy cieć. A miało być tak pięknie. W końcu Wielki Wódz - Słońce Peru obiecywał nam Zieloną Wyspę!
Uczciwy człowiek, w dodatku bez znajomości, niewiele w tym kraju znaczy. Rozumiem młodych wykształconych, dla których nie ma miejsca w naszej ojczyźnie! Sam kiedyś taki byłem, i to pchnęło mnie na obce ziemie. Ale... czy tak być musi?
Marek z Chicago
