Podręcznik do historii Heleny Michnik wznawiany był w PRL kilkanaście razy. Matce redaktora naczelnego „GW” powierzono to dzieło nie przypadkiem: tworzyła ona organizację pionierów w PRL, do której trafiały 9-latki, bo młodsze dzieci to była organizacja Oktiabriata, czyli po polsku Październiczęta. Po kompromitacji komunizmu, w III RP, poststalinowskie środowisko zrobiło wszystko, by młodzież w szkole nie miała okazji zaciekawić się, o co z tą najnowszą historią chodzi, bo w IV klasie miała na głowie maturę. W 2022 r. pierwsze roczniki młodzieży będą miały tę szansę. Atak środowiska poststalinowskiego na podręcznik do HiT wynika z tego, że boi się ono, jak młodzież zareaguje na słowa z grypsów Łukasza Cieplińskiego czy „Inki”. To jest strach przed masowym dostępem do prawdy, którą trzeba za wszelką cenę zakrzyczeć – pisze Piotr Lisiewicz w najnowszej Gazecie Polskiej, która ukaże się w kioskach w środę.
Słowa pewnej nastolatki, która autentycznie poruszona, ze łzami w oczach, wyszła z kina po filmie „Popiełuszko. Wolność jest w nas” i powiedziała drżącym głosem do koleżanki: „Do końca miałam nadzieję, że on się uratuje”, mówią w zasadzie wszystko. Polska młodzież jest wrażliwa. A polska historia ma nieprawdopodobną moc fascynowania ludzi wrażliwych. Dlatego programy szkolne po 1989 r. były tak skonstruowane, by tę nastolatkę i miliony jej rówieśników uchronić przed niebezpiecznym zainteresowaniem historią najnowszą.
„Dlaczego mnie o tobie w szkole nie uczyli?” – to pytanie rapera Tadka Polkowskiego dotyczące rotmistrza Witolda Pileckiego zadawały sobie tysiące młodych Polaków w czasie, gdy za rządów PO-PSL zainteresowanie historią, wyrzucaną wówczas ze szkół, dotarło do nich przez bunt, kontestację, hip-hopowe utwory. Ta szczątkowa przecież wiedza wystarczyła, by na polskich ulicach pojawiły się tysiące młodych ludzi w koszulkach z Polską Walczącą czy Żołnierzami Wyklętymi.
Teraz wreszcie będą mogli poznać ją w szkole. Pisze prof. Wojciech Roszkowski w podręczniku do HiT:
„W listopadzie 1947 r. schwytano szefa IV Zarządu WiN Łukasza Cieplińskiego, który został stracony w 1951 r. W pożegnalnym grypsie do syna napisał: >>Wymodlony, wymarzony i kochany mój synku. Piszę do Ciebie po raz pierwszy i ostatni. W tych dniach bowiem mam być zamordowany. Chciałem być Tobie ojcem i przyjacielem. Bawić się z Tobą i służyć radą i doświadczeniem w kształtowaniu twego umysłu i charakteru. Niestety, okrutny los zabiera mnie przedwcześnie<<”.
Dalej prof. Roszkowski cytuje list Cieplińskiego do żony:
„Śmierci nie boję się zupełnie. Żal mi tylko Was, sieroty moje najdroższe (…) Ty znasz mnie najlepiej, dlatego musiałaś boleć słysząc te kłamliwe, prowokacyjne i krzywdzące mnie zarzuty… Cel Twój i zadanie to Andrzejek i wierzę, że go wychowasz na człowieka, na Polaka i na katolika, że przekażesz mu swoje wartości duchowe i silnie zwiążesz ze mną i ideą, dla której żyłem”.
Zablokowanie możliwości, by miliony młodych, wrażliwych Polaków, poznały w szkole te słowa, stało się absolutnym priorytetem dla tych, którzy boją się polskiej historii, a szczególnie spadkobierców tych, którzy byli po stronie sprawców tej zbrodni.
„Andrzej Albert” – taki dziwny napis na zielono, w nawiasie, ukosem, zobaczyliśmy jako 18-letni licealiści w 1990 r. na okładce podręcznika „Historia Polski 1914-1990”. U góry było nazwisko autora „Wojciech Roszkowski”, ale był on na tyle przywiązany do swojego pseudonimu z podziemia, że także on znalazł się na okładce. Bo wcześniejsze jego wydania ukazywały się nielegalnie właśnie pod pseudonimem Andrzej Albert. To był pierwszy podręcznik mówiący prawdę od półwiecza. I nie twierdzono w nim, że zbrodni katyńskiej dokonali Niemcy!
Prawdę można było już mówić. Rzecz w tym, że ta dotycząca historii najnowszej, miała docierać do nielicznych i możliwie wybiórczo, a przede wszystkim powierzchownie. Czyli tuż przed maturą, gdy większość uczniów nie zdających egzaminu dojrzałości z historii za przyzwoleniem nauczycieli odpuści sobie naukę przedmiotów, które są im „niepotrzebne”.
Dziś za sprawą „Andrzeja Alberta” wkracza do szkół nauka historii najnowszej na serio, w wymiarze trzech godzin tygodniowo. Przeczytałem ten nowy podręcznik uważnie i nie mam wątpliwości, że z jego krytyką sprawa jest prosta: im kto w najnowszej historii częściej dopuszczał się oszustw, wysługiwania się okupantom oraz zbrodni, tym bardziej protestuje, że jest on nieobiektywny, propagandowy i w ogóle śmieszny. Dlatego właśnie obsesję na jego punkcie ma środowisko i media w których roi się od staliniątek, dzieci i wnuków stalinowskich ideologów i praktyków.
Zresztą to akurat środowisko buntowałoby się przeciwko każdemu podręcznikowi do HiT. Po prostu ma na sumieniu tyle, że jedyną wersją dla niego korzystną jest brak lekcji o historii najnowszej. Nawet własna propaganda jest dla nich groźna, wolno tylko milczeć. Co w III RP instytucje edukacji realizowały z żołnierską dyscypliną.
Ataki tego środowiska na podręcznik wykorzystują to, jak wyglądają współczesne media. Jeśli podręcznik lub jakakolwiek książka ma 500 stron, to w miarę sprawny dziennikarz bez problemu znajdzie tam coś, co się jemu lub jakiejś grupie społecznej nie spodoba. Należy wybrać te kilka linijek, przejaskrawić pojawiające się tam tezy, odpowiednio je zmanipulować i wrzucić z krzykliwym tytułem w internet, gdzie zaraz pojawią się tysiące wpisów internautów, którzy podręcznika nie czytali, ale napiszą, że autor to „debil”, „nieuk”, „płatny propagandysta” itp.
Pierwsze ataki na podręcznik prof. Roszkowskiego były średnio skuteczne. By mrugnąć okiem do nastoletnich „Julek” rozpuszczono famę, że za dużo w nim Jana Pawła II, co jest zwyczajnie nieprawdą. Jest w nim o polskim papieżu nie wiele po prostu dlatego, że to pierwszy tom podręcznika do HiT, obejmujący lata 1945-1979, a więc tylko początek pontyfikatu.
Za sprawą wypowiedzi Donalda Tuska potem postawiono na sprawdzoną z kampanii wyborczych PO metodę „na in vitro”. W owych kampaniach działała ona ze zmiennym szczęściem. Do zabawnej sceny doszło podczas wiecu kandydata na prezydenta Andrzeja Dudy w pewnej wsi, w której kilkuset mieszkańców wysłuchało jego propozycji pomocy dla rolników. Potem przyszedł czas na pytania i zabrała głos stremowana korespondentka TVN zastrzegając, że to pytanie nie od niej, a zlecone przez redakcję „Faktów” z Warszawy. Zapytała co kandydat sądzi o „in vitro”. Odpowiedział jej wybuch śmiechu całej wsi, bo nijak miało się to zarówno do tematu spotkania, jak i problemów mieszkańców.
Ale temat ten ma tę zaletę, że w mediach potrafi wzbudzać emocje: da się pokazać skrzywdzone dzieci z in vitro i zapłakanych rodziców. A że do treści podręcznika ma się to nijak, to sprawa drugorzędna, przecież internauci piszący, że autor to „debil”, albo może raczej „kanalia” nie zamierzają go czytać. Dodajmy, że na 500 stronach sformułowanie „in vitro”… nie pada ani razu, a słowa, które można do tej metody (ale nie tylko do niej) odnieść, to parę linijek na stronie 226, na tyle marginalnych z punktu widzenia całego podręcznika, że wydawca na ochotnika zapowiedział, iż może je usunąć.
Jest więc jasne, że nie chodzi o te kilka linijek, na które nikt nie zwróciłby uwagi, a o to, by uniemożliwić młodzieży zafascynowanie się najnowszą historią Polski. W jaki sposób? Po pierwsze, wykorzystać nastroje wśród tej części nauczycieli, która w czasie ich strajku przebierała się za krowy czy śpiewała podziękowania dla TVN. Wprawdzie ZNP jest nieco skompromitowane po swoich nieudanych inwestycjach w beczki whisky, na czym straciło 250 tys. złotych, jednak obrona dzieci z in vitro poprzez bojkot podręcznika ma dodać owym nauczycielom wigoru. Po drugie, wpłynąć na rodziców mających antypisowskie poglądy, by naciskali w tej sprawie na nauczycieli. Po trzecie, wykorzystać antykościelne nastroje wśród tzw. „Julek”. Cyrk, mający maksymalnie ograniczyć „zasięgi” podręcznika opowiadającego prawdę o historii najnowszej, czeka nas zapewne w pierwszych dniach września.
Organizatorzy owego cyrku wiedzą, że jeśli podręcznika nie zakrzyczą, to w wielu szkołach może powtórzyć się opisywana przez nas sytuacja z miasteczka Czarne w województwie pomorskim, gdzie okazało się, jak legenda Inki potrafi oddziaływać na młodzież ponad podziałami. Za komuny w Czarnem była szkoła podstawowa im. Konstantego Rokossowskiego, marszałka Związku Sowieckiego i PRL. W mieście komuniści zorganizowali największe w Polsce więzienie, wokół stacjonowały jednostki LWP, a podstawówkę wizytowali dowódcy Armii Czerwonej. W tym samym mieście na Pomorzu społecznik Mariusz Birosz zorganizował stowarzyszenie Brygada Inki. I stało się niemożliwe: rodzice i dzieci, którym wraz ze współpracownikami opowiedział o Danucie Siedzikównie, wybrali ją w 2016 r. patronką szkoły.
Na koniec jeszcze dwa cytaty z podręcznika do HiT:
„Na skutek polityki obu okupantów straty wśród inteligencji przewyższały przeciętny odsetek strat, sięgając 58% wśród adwokatów, 39% wśród lekarzy, 30% wśród pracowników wyższych uczelni i 28% wśród księży”.
I dalej:
„To jednolicie polskie społeczeństwo było niestety w dużej mierze pozbawione patriotycznych elit, czyli osób najbardziej wykształconych i świadomych narodowych celów. Były one głównym celem morderczych poczynań najpierw Niemców, potem również Sowietów. Samo określenie >>elita<< pod rządami komunistycznymi zmieniło swe pierwotne znaczenie i uległo przewartościowaniu (jak zresztą bardzo wiele innych pojęć). Komuniści ustanawiali bowiem nowe elity, które rosły w przekonaniu konieczności podporządkowania się ZSRS i temu podporządkowaniu służyły”.
Chyba od razu widać, kto wziął te słowa do siebie?