Świecki apostoł ludu
Od najmłodszych lat chorował na gruźlicę. Ostatecznie to uniemożliwiło mu przyjęcie święceń kapłańskich czy wstąpienie do zakonu. Błogosławiony Edmund Bojanowski urodził się 14 listopada 1814 roku w Grabonogu pod Gostyninem w rodzinie ziemiańskiej.
We Wrocławiu studiował literaturę i języki słowiańskie, w Dreźnie filozofię. Tam spotkał wielu wybitnych Polaków, w tym Odyńca przyjaciela Mickiewicza.
Wśród chorych na cholerę
Nawrót gruźlicy zmusił go do udania się na kurację do Reinerz, a potem do powrotu do domu. Tam czuł się nieswojo. Ciągle nie mógł znaleźć własnego miejsca na ziemi. Na codziennej mszy świętej błagał Boga o wskazanie mu powołania. Kiedyś, gdy wychodził z kościoła spotkał kobietę, która ze łzami w oczach prosiła o pomoc dla chorego męża. Jeden rzut na cierpiącego utwierdził Edmunda w przekonaniu, że epidemia dotarła już do jego miejscowości. Potem opiekował się chorymi z Podrzecza, Grabonoga i okolicznych miejscowości, póki zaraza nie ustapiła. Codziennie na kolanach dziękował Bogu, że tak wyraźnie odpowiedział na jego modlitwy.
W Gostyninie Edmund Bojanowski założył szpital dla ubogich chorych, a w poznaniu sierociniec dla bezdomnych dzieci. 3 maja 1850 roku, co miało symboliczne znaczenie, otworzył pierwszą ochronkę wiejską na ziemiach polskich. Sam uczył dzieci modlitwy, katechizmu, czytania i pisania. Opracował bardzo ciekawą i nowatorską jak na owe czasy metodę nauczania. Układał różne wiersze, komponował do nich melodie, a dzieci śpiewały, ucząc się w ten sposób. – Jeżeli poważnie mówimy o odrodzeniu narodu, to trzeba to zacząć od dzieci – mawiał i rzeczywiście to czynił. W założonym przez siebie instytucie wprowadził niezwykle ważną zasadę. W czasie posiłku dzieci musiały ze swojej porcji odkładać chociaż małą część do garnka dla ubogich. Sam założyciel postępował odwrotnie. Małą część zostawiał sobie. Zresztą zarówno jedzenie, jak i ubranie sierot pochodziło z jałmużny, o którą zabiegał Bojanowski.
Droga służby
Brak pieniędzy, brak materiałów, brak robotników. A jednak Bojanowski nie zamierzał rezygnować z rozbudowy instytutu. Całymi dniami przebywał na budowie, wracał w nocy zziębnięty i chory. Odkąd wkroczył na drogę służby potrzebującym o sobie nie myślał. W Wielki Czwartek 1855 roku w czasie wielkiego głodu dzięki pomocy władz Poznania wydał około tysiąca obiadów ubogim. Gdy było trzeba sam stawał w kuchni i gotował.
W instytucie pomagały mu przyuczone dziewczęta ze wsi tzw. ochroniarki. To one miały tworzyć zalążek nowego zakonu. Rotacja wśród ochroniarek była duża. Nie wszystkie mogły znieść biedę, chociaż przecież w ich własnych chałupach się nie przelewało. Ale na stołach ochronki brakowało często nawet kartofli i kapusty, a chleb był luksusem. Zresztą zasada była nieubłagana: najpierw jedzą dzieci… Jednak część ochroniarek wytrzymywała ten rygor i marzyła o zakonie.
Całą wiosnę 1855 roku wypełniały zabiegi o sprawy zgromadzenia. Wśród władz kościelnych narastały wątpliwości. Czy wypada, żeby dziewice składały śluby na ręce człowieka świeckiego? Czy nie byłoby lepiej połączyć ochroniarki z siostrami miłosierdzia? Na szczęście pod koniec maja z Rzymu przysła poprawiona a nadesłana wczesniej przez Edmunda reguła dla nowego zgromadzenia ochroniarek, późniejszych Służebniczek. W tym samym czasie Bojanowski z powodzeniem zabiega o stworzenie nowicjatu dla swojego zgromadzenia.
Cios spada jak grom z jasnego nieba. Arcybiskup Kazimierz Przyłuski nie zgadza się na śluby pierwszych kandydatek. Hierarcha argumentuje to tak: niech zakład ten sam się żywotnością swej idei przez kilka lat utrzymuje, niech się rozwinie i wyrobi, prywatnie czyniąc vota simplicia (śluby ubóstwa przyp. autor). Chodzi o to, by nie narażać powagi kościelnej, żeby nie potwierdzać tego, co być może w parę lat, jako słabe upadnie.
Ducha nie tracił
Bojanowski nie ma watpliwości, że wszystko poszło by prościej, gdyby był księdzem. Ale tu na przeszkodzie stała choroba. W końcu jego przyjaciej ksiądz Brzeziński wyjednał mu święcenia kapłanskie w Rzymie. Tam jednak zarządano by składał egzamin po łacinie, której Bojanowski nie znał. Wtedy omal nie nastąpił kryzys. Założyciel instytutu nie mógł pogodzić się z tym, że tak wiele żądano do niego – starego i chorego człowieka. W końcu zrozumiał, że Bóg chce, by do końca życia został człowiekiem świeckim, który założył żeńskie zgromadzenie.
W czasie przeróżnych zmagań nadszedł i dzień jaśniejszy. Nowy arcybiskup Poznański Halka-Leduchowski wziął pod swą opiekę służebniczki i zatwierdził ich konstytucję. Zaczęły powstawać kolejne nowicjaty i inne gałęzie zgromadzenia, takie jak: śląska, starowiejska, pleszewicka i dębicka.
Przyszły jednak nowe krzyże: w pojedynku zginął jego bratanek Stefan, co przeszkodziło w pochówku na poświęconej ziemi. Zlicytowano też siedzibę rodową Bojanowskich. Nic dziwnego skoro tak często z niej korzystał, by wesprzeć instytut. A jednak ducha nie tracił. Mimo przeróżnych trudności zawsze zachowywał spokój i ufność Bogu. Był człowiekiem, który żył w dwóch światach. W świecie ludzi i w świecie Boga. Zmarł na początku sierpnia 1871 roku w Górce Duchownej. W 1998 roku Ojciec Święty Jan Paweł II beatyfikował go.
Założone przez Bojanowskiego zgromadzenie dziś liczy około czterech tysięcy dwustu sióstr i choć jest rozsiane po całym świecie, cieszy się duchową jednością.