Dwór polskiego premiera zapomniał, że władza powinna być służbą. Dla niego jest tylko przywilejem - pisze Tomasz Łysiak w „Gazecie Polskiej”.
Gdy pod oknami pałacu demonstrował tłum, królowa Maria Antonina zapytała:
„Dlaczego tak wyją?”. Gdy jeden z dworzan wyjaśnił, że są głodni – nie mają chleba – Austriaczka miała odpowiedzieć:
„S’ils n’ont pas de pain, qu’ils mangent de la brioche!”. Tłumaczono to zazwyczaj na język polski, jako: „
Jeśli nie mają chleba, niech jedzą ciastka”.
Sama anegdota, chociaż smaczna, nie jest jednak prawdziwa. Po pierwsze, słowa te wypowiedziała zapewne Maria Teresa, żona Króla Słońce, a potem przypisywano je innym wysoko urodzonym damom panującym, gdy prezentowały wyniosły styl, co zresztą było normą. Po drugie, nie jest dobre samo tłumaczenie. Nawet Tadeusz Boy-Żeleński, który przełożył „Wyznania” Jana Jakuba Rousseau, „brioche” zastąpił „biszkoptem”. Ów biszkopt miał wynaleźć właśnie Rousseau wzorem „pewnej księżniczki”, by umieć pić niezbyt klarowne wino. W każdym razie u autora „Umowy społecznej” i „Nowej Heloizy” biszkopt miał być sposobem zaradzenia sobie z kłopotem życiowym – nieumiejętnością picia wina w sporych ilościach. Brioche natomiast jest po prostu rodzajem francuskiej bułki maślanej, a nie ciastkiem leżącym z górą kremu na ladzie w cukierni.
Gdyby rzeczywiście Maria Antonina powiedziała owo sławetne zdanie, to w zasadzie miałoby ono w tamtej sytuacji pewne uzasadnienie. Otóż piekarze byli zobowiązani prawem do sprzedawania ludności tego typu produktów słodkich (jak „les brioches”) w wypadku, gdyby nie wypiekli chleba.
Tak czy inaczej, powiedzonko do królowej przylgnęło. I co ważne, świetnie oddaje ono atmosferę drugiej połowy XVIII w. we Francji, w której arystokracja zgromadzona wokół Wersalu przestała mieć jakikolwiek kontakt z rzeczywistością. To zdanie-metafora doskonale odzwierciedla stan ducha ówczesnej klasy panującej.
Zaowocował on zresztą najnieszczęśliwszym wydarzeniem dla całej ludzkości – rewolucją francuską, która wywróciła porządek świata. Do koszy zamiast ciastek zaczęły wpadać głowy ścięte ostrzem gilotyny.
Sorry…
„Sorry, ale taki mamy klimat, no niestety” – te słowa pani wicepremier Elżbiety Bieńkowskiej zrobiły ostatnio furorę w mediach elektronicznych. Jedno zdanie stało się tematem rozlicznych żartów, przeróbek i śmiesznych fotomontaży. W całym jednak zabawnym sosie, jaki towarzyszy jednemu bon motowi rzuconemu z okna złoconej TVN-owskiej karety, jest ukryta treść, której nie można zbagatelizować czy puścić mimo uszu, jako niewinną anegdotkę.
To nie jest niefortunne zdanko, jakie wymknęło się w toku lekkiego dyskursu, to nie zwykły kolokwializm.
Wynika ono po prostu ze sposobu rozumienia mandatu i władzy, jaką się posiada w wyniku obdarzenia zaufaniem przez naród. Jeśli mianowicie władzę postrzega się jako dobro własne, rodzaj bogactwa, wartości, którą – powiedzmy– wuj nam zostawił w spadku, wtedy człowiek stojący u szczytu tej biurokratycznej, zhierarchizowanej struktury państwowej sam siebie postrzega jako władcę absolutnego. A ludzi widzi podobnie jak baronowa d’Oberkirch. Opisała ona arystokratów wracających z nocnego balu wydanego w wersalskim pałacu. W tym samym czasie, gdy drogą jechały bogato zdobione karoce z dworzanami, na polach zaczynali już pracę chłopi zginający plecy w promieniach wschodzącego słońca –
„Cóż za kontrast między ich spokojnymi, zadowolonymi twarzami i naszym wyczerpaniem! Róż nam opadł z policzków, puder z włosów… Nie był to ładny widok!”.
Otóż to! Arystokraci biedni, zmęczeni swoją nocną „robotą” spoglądają na zadowolonych z życia, pracujących na polach robotników.
Oderwani od realiów
Wersal stał się we Francji oświeceniowej miejscem tak bardzo odciętym od rzeczywistości, że gdy już zbliżała się katastrofa, nadal udawano, że właściwie nic się nie dzieje. Lub nie potrafiono tego dostrzec. Ludzi dworu odgradzała od uważnego spojrzenia na realia ich własna pycha – w dodatku prawdopodobnie cały czas byli przeświadczeni, że po prostu dobrze spełniają swoją funkcję. Słowa Elżbiety Bieńkowskiej odzwierciedlają podobny sposób myślenia, który stał się cechą dworu Donalda Tuska.
Ta cecha to całkowite odcięcie od świata realnego, a także od problemów zwykłych ludzi. Zresztą nie świadczy o tym jedna tylko wypowiedź Bieńkowskiej – chociaż jaskrawo ten mechanizm myślowy uwidoczniła. Zwłaszcza że w momencie, gdy nie mieliśmy do czynienia z jakimiś wyjątkowymi mrozami, zaczęły zawodzić kolejne podległe rządowi instytucje państwowe, a ludzie, wściekli, siedzieli w zamrożonych pociągach po wiele godzin. O owym odcięciu od rzeczywistości świadczą czyny polityczne – lepiej pracować nad genderyzowaniem dzieci w przedszkolach niż nad kolejkami w przychodniach. Świadczą kolejne telewizyjne występy arystokracji dworu Tuska. Jak choćby wypowiedzi Adama Szejnfelda, który pewnie zrobiłby wielką karierę na jednym z dworów monarchii absolutnych oświeceniowej Europy. Szejnfeld jest tu doskonałym przykładem – to człowiek o kamiennej twarzy, nietracący rezonu, mówiący ze spokojem ambasadora wykładającego rozmówcom atuty związane z siłą państwa rządzonego przez, powiedzmy, Katarzynę II czy Ludwika XVI; jednocześnie potrafi zarzucać danymi, wskazywać na „gospodarczy wzrost” czy opinię, jaką się cieszy Polska w świecie.
Problem w tym, że Polaków, którzy nie mają co jeść pod koniec miesiąca lub przeżywają horror kontaktu ze służbą zdrowia, oceny, wzrosty, rankingi oraz międzynarodowe uznanie nie obchodzą.
Ich obchodzi życie, które mają na co dzień. Problemy, z jakimi się stykają.
Na pytanie o głodne dzieci w Polsce słyszymy jednak butne porady kolejnych „arystokratów”:
„Niech jedzą szczaw z nasypów kolejowych”.
To nawet gorzej niż proponowane przez Marię Antoninę ciastka. To już szczyt buty i arogancji.
Dwór polskiego premiera zapomniał, że władza powinna być służbą.
Dla nich jest tylko przywilejem. Nie zmieniają tego nawet wiadomości o śmierci ludzi w wyniku nieudolności działań państwowych (np. sprawa chłopca, który powiesił się, gdyż miał być zabrany od swojej rodziny).
Grands couverts
Dobry władca musi być blisko swojego ludu. Posłuszny temu wezwaniu Donald Tusk co pewien czas jedzie do swego ludu. Je obiad ze zwykłą rodziną.
Dziwnym trafem zdjęcia z rodzinnego obiadu trafiają do prasy. Są więc przeznaczone dla publiczności…
Bardzo podobnie czyniono w Wersalu. Organizowano mianowicie specjalne obiady, tzw.
grands couverts, w trakcie których plebs mógł uczestniczyć w posiłku rodziny królewskiej. Rozstawiano w ogrodzie stoły. Król, królowa, damy dworu i najbliżsi dworzanie siadali i jedli specjały. Kilkanaście metrów dalej, trzymany w ryzach przez straże, stał głodny tłum, przyglądając się posiłkowi. Każdy mógł uczestniczyć w królewskim obiedzie. Jedynym warunkiem było – w wypadku mężczyzn – posiadanie przy pasie szpady. Z tego powodu przy jednej z bram wersalskich utworzono… wypożyczalnię szpad. Można by taką broń nazwać – szpadą obiadową. Należało ją oddać przy wyjściu, gdy już się człowiek dostatecznie nasycił widokiem jedzenia.
Nie wiem, co robiono w czasie deszczu. Czy nad stołami królewskimi był jakiś daszek? Czy kilku lokajów trzymało nad talerzami wypełnionymi owocami morza parasole? W każdym razie wątpię, by dbano o to, aby nie zmókł plebs.
Tak więc wyobrażam sobie, jak nagle, w trakcie takiego pięknego grand couvert, niebo zasnuwa się chmurami. Zaczyna lać. Królowa bierze do ust kawałek kraba. Nad nią pręży się lokaj z pozłacanym parasolem. A ona spogląda w stronę tłumu. Po twarzach biedaków płyną krople deszczu, rozmazując brud. Królowa z przepraszającym uśmiechem – w końcu ma dobre serce – mówi:
„Pardonnez-nous, ale taki mamy klimat we Francji. Malheureusement!”.
Może rzeczywiście takie zdarzenie miało wtedy miejsce?
W każdym razie w Polsce, zaraz przy wjeździe do kancelarii pana premiera, należałoby ustawić specjalną budkę.
W niej zaś Biuro Ochrony Rządu miałoby niewielki składzik ze szpadami. Wypożyczanymi jedynie na obiady z premierem.
Źródło: Gazeta Polska
Tomasz Łysiak