Praca niezależnych naukowców przyniosła na tyle dużo znaczących faktów przybliżających nas do poznania prawdy o katastrofie smoleńskiej i na tyle dużo elementów podważających w sposób bezdyskusyjny wersję Anodiny–Millera, że należało się z panami specjalistami rozprawić.
„Poszliśmy ścieżką usianą wydobytymi już rzędami trupów i tam, za grubą sosną, za wałem świeżo wykopanego piasku spojrzałem w dół. Straszne. Jeden, dwa, trzy trupy ludzkie robią już ciężkie, przygniatające wrażenie. Proszę sobie wyobrazić ich tysiące, tysiące i wszystkie w mundurach oficerów polskich [...]. Kwiat inteligencji, rycerstwo Narodu! [...] Straszne. Ręce i nogi nawzajem splecione, wszystko uciśnięte, jak walcem. Poszarzałe, martwe, szereg za szeregiem, setka za setką, niewinni, bezbronni żołnierze. [...] Wymowność tego munduru robi wrażenie, zwłaszcza na Polaku. Odznaki, guziki, pasy, orły, ordery. Nie są to trupy anonimowe. Tu leży armia” – pisał Józef Mackiewicz, naoczny świadek przeprowadzonej przez Niemców ekshumacji na przeklętej dla naszego narodu smoleńskiej ziemi.
Niemcy ściągają komisje
W 1943 r., kiedy Fortuna już odwracała od Germanów swoje oblicze, starali się oni za wszelką cenę udowodnić, że za mord katyński odpowiedzialność ponoszą Rosjanie. Niemcy spodziewali się, że wkrótce Stalin zrzuci całą winę na nich. Musieli więc pokazać całemu światu sprawców ponad 20 tys. katyńskich strzałów w potylicę. Ściągali do smoleńskiego lasu, kogo się dało, aby wygrać propagandową wojnę z Sowietami. I ugrać na tym nie tylko własny brak odpowiedzialności, lecz także – może nawet przede wszystkim – wsadzić polski kij w alianckie szprychy, rozciąć dziwaczny sojusz, w którym na jednym krańcu był Churchill, pośrodku naiwny Roosevelt, na drugim morderca i cynik Stalin, a pod ich butami armia polska i państwo polskie.
W kwietniu i maju 1943 r. w lesie katyńskim pojawiły się trzy komisje mające zbadać sprawę ludobójstwa dokonanego na polskich oficerach. Były to:
zespół niemiecki, kierowany przez prof. dr. Gerharda Buhtza, dyrektora Instytutu Medycyny Sądowej Uniwersytetu we Wrocławiu;
polska komisja techniczna PCK, która w pierwszym rzędzie zajmowała się techniczną stroną ekshumacji;
i Międzynarodowa Komisja Lekarska, czyli lekarze z różnych krajów Europy, znajdujących się w niemieckiej strefie wpływów. Doktorzy z Belgii, Bułgarii, Danii, Finlandii, Włoch, Chorwacji, Holandii, Protektoratu Czech i Moraw, Rumunii, Szwajcarii, Słowacji i Węgier wylecieli z Berlina do Smoleńska 27 kwietnia. I następnego dnia zaczęli pracę. Byli to cenieni w całej Europie specjaliści – niektórzy związani z ruchem oporu, tak jak duński patolog Helge Tramsen, inni posiadali opinię lekarzy o wysokich kwalifikacjach zawodowych i etycznych. O prof. Buhtzu wypowiadał się jego kolega z czasów studenckich prof. Sengalewicz z Wilna:
„Jest to uczony na miarę europejską w tej dziedzinie, po drugie człowiek niewątpliwie uczciwy, który w żadnym wypadku nie położyłby swego podpisu pod sfałszowaną ekspertyzą”.
Niektórzy członkowie komisji mieli wątpliwości co do swego udziału w tej akcji, która była przecież na rękę Goebbelsowi i jego zamierzeniom propagandowym. Jednak z drugiej strony szansa na ustalenie prawdy wydawała się sprawą najważniejszą.
W tamtym czasie pewnie żadnemu z tych ludzi nie przyszło nawet do głowy, że za jakiś czas będą obiektem nie tylko nagonki i manipulacji, lecz także celem poszukiwań i śledztw. Niewygodne fakty odkryte przez naukowców stały się solą w oku Stalina. A to groziło najgorszymi konsekwencjami.
To nie gierka, to skoordynowana akcja
Kiedy „Gazeta Wyborcza” zaczęła wypuszczać w przestrzeń publiczną zmanipulowane (czasem w tak wyraźny sposób, że aż ocierające się o śmieszność) materiały dotyczące naukowców zaangażowanych w śledztwo smoleńskie prowadzone przez zespół Antoniego Macierewicza, mogło się wydawać, że to kolejna zagrywka salonowego lwa prasowego, który obecnie za swój cel obrał walkę z prawdą smoleńską. Tak jak kiedyś z lustracją i dekomunizacją. Gdy jednak za ciosem poszły ramię w ramię z władzą czwartą władze pozostałe – posłowie partii rządzącej, prokuratura ujawniająca pełne zapisy przesłuchań, a w końcu sam premier z radością ogłaszający wszystkim, że zespół Macierewicza to kabaret, okazało się, że nie jest to żaden przypadek. Ani kolejna gierka medialna na agorze zapełnionej fanatykami będącego u władzy reżimu. To po prostu dobrze skoordynowana, idąca szerokim, „ludowym” frontem akcja. Okazało się bowiem, że praca naukowców przyniosła na tyle dużo znaczących faktów przybliżających nas do poznania prawdy czy też na tyle dużo elementów podważających w sposób bezdyskusyjny wersję Anodiny–Millera, że należało się z panami specjalistami rozprawić. I to w taki sposób, by od razu wykluczyć jakąkolwiek dyskusję czy, nie daj Boże, próbę merytorycznej wymiany argumentów. Klucz tkwi w słowach premiera, w których wspomina on o „kabarecie”.
Kiedy bowiem naukowców uzna się za „wariatów” i „komediantów”, jakakolwiek wymiana poglądów z nimi staje się przecież niepotrzebnym wikłaniem „prawdziwych naukowych autorytetów”, jakimi niewątpliwie są pan Miller czy pan Lasek, w dyskusje z „dziwakami” od wytrzymałości materiałów czy fizyki.
Co gorsza, do nagonki na profesorów dołączyli jeszcze rektorzy ich szkół, dając pokaz nie tylko serwilizmu wobec władzy, lecz także zwykłego tchórzostwa.
Zupełnie tak, jakbyśmy coraz głębiej pogrążali się w otchłani epoki, nad którą rozpościerały się wąsy Gruzina z placu Czerwonego. I znowu wydaje się, że nad Tragedią z roku 2010 unosi się duch tej wcześniejszej z 1940 r. Także w historii kłamstwa...
Specjaliści w Katyniu
W 1943 r. Międzynarodowa Komisja dokonała ekshumacji 982 ciał. Rozmawiano także ze świadkami mieszkającymi w okolicy. Badano ubrania, dokumenty i rośliny. Sprawdzano nawet, czy w masowych grobach są jakieś owady (ich brak świadczył o zimnej porze roku, w jakiej dokonano zbrodni). Doktor Orsos, Węgier z budapeszteńskiego Wydziału Medycyny Sądowej i Kryminalistyki, stosował wymyśloną przez siebie metodę dekalcyfikacji kości czaszki – badał warstwy wapnia i na tej podstawie oceniał, kiedy morderstwo zostało dokonane.
W ekspertyzie brano pod uwagę dokumenty znalezione przy ciałach ofiar, a nawet sprowadzono rzeczoznawcę do spraw leśnictwa von Herffa, by zbadał drzewka rosnące na grobach. Ten sprawdził słoje, odległości, a także ciemną obwódkę między słojami a rdzeniem. Na tej podstawie stwierdził, że egzekucji dokonano trzy lata wcześniej.
Ten specjalista był leśnikiem. Znał się tylko na drzewach, a ponieważ czas ich rośnięcia miał znaczenie dla wyniku śledztwa, zatem poproszono go, by dokonał odpowiedniej analizy. Nikt go nie pytał, czy kiedykolwiek wcześniej badał masowe groby i czy ma doświadczenie w tej mierze. Bo nie miał. Był za to wysokiej klasy fachowcem w swojej dziedzinie.
„Gazeta Wyborcza” wtedy jeszcze nie wychodziła. Nikt nie napisał tekstu o tym, jak to nie wiadomo dlaczego jakiś leśnik ma wyrokować, kto dokonał mordu katyńskiego: Niemcy czy Sowieci.
Churchill pragnął poznać jak najwięcej szczegółów ze śledztwa. Wysłał do ministra Edena pismo z takimi pytaniami:
„Wydaje mi się, że w całkowitej tajemnicy można by poprosić sir O’Malleya, aby wyraził swoją opinię na temat badań przeprowadzonych w Lesie Katyńskim. Jak należy przyjąć argument, że jakiś czas temu na grobach posadzono brzozy? Czy ktoś te brzozy widział?”. Sceptycyzm premiera brytyjskiego nie trwał długo –
dość szybko doszedł do wniosku, że owe brzózki, tak jak i inne dowody, mówią niezbicie, że mordu dokonali Sowieci. Inną jednak sprawą były dla niego rozgrywki polityczne, a także utrzymanie ciągle chwiejącego się w posadach sojuszu ze Stalinem. Katyń odsunął się w cień. Za to kłamstwo katyńskie zaczęło żyć i rozwijać się, gdyż Rosjanie rozkręcili cały „szatański cyrk”, aby świat dał się oszukać lub udawał oszukanego, tchórzliwie milcząc.
Smoleńsk, faszyści, komedia dochodzenia – czyli Tusk jak Mołotow
Franz Kadell, niemiecki dziennikarz pracujący dla „Die Welt”, opisał zjawisko wielkiej katyńskiej manipulacji w książce „Kłamstwo katyńskie”. Z jednej strony w tym megaoszustwie brały udział radzieckie służby, z drugiej – zachodnie media i politycy. Gdy dla Brytyjczyków stało się jasne, kto odpowiada za katyńskie ludobójstwo, sekretarz stanu w Foreign Office Alexander Cadogan tak to skomentował:
„Obrzydzeniem napawa mnie myśl, że kiedyś we współpracy i po uprzednim porozumieniu z Rosją wytoczymy być może proces »zbrodniarzom wojennym« państw Osi i że może nawet wykonamy na nich kiedyś wyroki, podczas gdy teraz trudno byłoby mi to przełknąć”. Potem, niestety, musiał przełykać, gdyż w trakcie procesu w Norymberdze Sowieci usilnie przypisywali winę katyńską Niemcom. To jednak była tylko część zakrojonej na wielką skalę manipulacji.
Pierwsze działania zostały przez Kreml podjęte praktycznie natychmiast, gdy tylko zorientowano się, że Niemcy ściągają do Katynia licznych obserwatorów, dziennikarzy i naukowców. Wszyscy oni stali się automatycznie obiektem akcji propagandowych.
Około południa, 25 kwietnia 1943 r., minister Mołotow wezwał do siebie polskiego ambasadora i odczytał mu specjalną notę, w której m.in. było napisane
: „Wroga Związkowi Sowieckiemu, oszczercza kampania podjęta przez niemieckich faszystów w związku z zamordowaniem przez nich na terenie okupowanym przez wojska niemieckie w rejonie Smoleńska polskich oficerów została natychmiast podchwycona przez Rząd Polski i jest podsycana na wszelkie sposoby przez oficjalną polską prasę. (...) Władze hitlerowskie, popełniwszy na polskich oficerach potworną zbrodnię, grają komedię dochodzenia, w inscenizacji której wykorzystały dobrane przez siebie polskie, profaszystowskie elementy w okupowanej Polsce, gdzie wszyscy znajdują się pod butem Hitlera i gdzie uczciwy Polak nie może się wypowiadać. Zarówno Rząd Polski, jak i rząd hitlerowski wciągnęły do »dochodzenia« Międzynarodowy Czerwony Krzyż, który zmuszony jest do udziału w tej reżyserowanej przez Hitlera dochodzeniowej komedii”.
Jak widać, zasób argumentów, słów i porównań pozostaje ciągle niezmienny… Widzimy go i dziś. Miesza się w tej retoryce wszystko, jak w wielkim kuble pomyj wylewanym na głowy tych, którzy chcą Prawdy o katastrofie z Lotniska Siewiernyj – mamy więc takie słowa, jak „Smoleńsk”, „faszyści” czy „komedia dochodzenia”. Brakuje tylko Hitlera. Ten jednak – co za pech – już nie żyje…
Dziennikarze przerobieni przez Sowietów
W ramach walki propagandowej Sowieci postanowili powołać tuż po wojnie własną komisję katyńską. Nazwali ją tak:
Specjalna Komisja do Ustalenia i Zbadania Okoliczności Rozstrzelania przez Niemieckich Najeźdźców Faszystowskich w Lesie Katyńskim Jeńców Wojennych – Oficerów Polskich. Majstersztyk. Sama nazwa wyjaśniała wszelkie wątpliwości. Mam wrażenie, że nasz rząd uczy się od najlepszych,
w związku z tym mamy Komisję do Spraw Badania Wypadków Lotniczych w Lotnictwie Państwowym – każde dziecko zrozumie, że katastrofy w Lotnictwie Państwowym to jedynie wypadki.
W każdym razie w komisji radzieckiej zasiedli sami wybitni fachowcy, tacy jak choćby Nikołaj N. Burdenko, osobisty lekarz Stalina, prezes Komitetu Wszechsłowiańskiego generał-porucznik A.S. Gundurow czy przewodniczący smoleńskiego obwodu Komitetu Wykonawczego P.E. Mielnikow. Jak napisał Kadell, „już sam skład komisji mówił za siebie”. Natychmiast rozpoczęto zbieranie zeznań świadków, którzy „na własne oczy widzieli”, jak Niemcy chodzą po lesie i strzelają do Polaków. Wszystkie logiczne argumenty i ewidentne dowody zebrane przez komisje międzynarodowe zostały odrzucone i wyśmiane. Ciepła bielizna na ciałach oficerów? To o niczym nie świadczy, bo pogoda w Rosji jest zmienna. Że dokumenty w kieszeniach kończyły się datami z kwietnia 1940 r.? I cóż z tego, zaraz świadkowie udowodnili, jak to byli przez wojska niemieckie zmuszani do wyjmowania części papierów, aby zostały tylko te z odpowiednimi datami. Kwestia smoleńskich brzóz też mogła być omawiana… Mówią jacyś „naukowcy”, że brzózka nie mogłaby wyrosnąć do takich rozmiarów w trakcie dwóch lat i że nie da się oszukać praw przyrody? Cóż za głupoty!
A w ogóle kto badał te brzozy? Jakiś leśniczy. A czy leśniczy może się znać na morderstwach i to w dodatku masowych?
W końcu Sowieci zaprosili do Katynia zachodnich dziennikarzy i urządzili konferencję prasową. Po czym wielu z nich, znamienitych przedstawicieli mediów z BBC, „New York Timesa” czy „Toronto Star” przekonało się na miejscu do niemieckiej winy. Po ich artykułach i wypowiedziach duża część zachodniego świata uwierzyła w kłamstwo.
Zatopić dokumenty
A co z naukowcami? Ci byli dla Rosjan zbyt niebezpieczni. Należało ich jak najszybciej dopaść. Dr Robel z krakowskiego Instytutu Medycy Sądowej miał u siebie pod koniec wojny dziewięć drewnianych skrzyń z dokumentami. Wszystkie zawierały dowody na to, że mordu dokonali Sowieci. Gdy Niemcy myśleli już o ucieczce przed Armią Czerwoną, polscy naukowcy przygotowali plan uratowania dokumentów. Wykonali dziewięć identycznych skrzyń. Chcieli je zatopić w wodzie, by ukryć cenną dokumentację. Niemcy ten plan odkryli i przekazali wszystko dr. Beckowi, niemieckiemu kierownikowi Instytutu. Ten postanowił uciekać z katyńskimi dowodami najpierw do Wrocławia, a potem do Berlina. Tymczasem w Krakowie Rosjanie natychmiast aresztowali dr. Robla. Chcieli zatrzeć wszystkie ślady.
Beck ze skrzyniami dotarł do miasteczka Radeubel, tam kazał je spalić miejscowemu kolejarzowi, a sam uciekł. Człowiek ten wykonał rozkaz.
Wkrótce dopadli go czerwonoarmiści i ślad po nim zaginął.
Jednak Sowieci się przeliczyli. W końcu Prawda o Katyniu ujrzała światło dzienne.
Powoli wychodzi na jaw także i ta o Smoleńsku.
Historia tak bardzo splotła losy ludzi związanych ze smoleńską ziemią. Tak samo w błocie leżały polskie guziki z orzełkiem – i te z czasów wojny, i te współczesne. Tak jak wtedy, także i teraz ze smoleńskiego lasu sączy się dym. To kłamstwo, które rośnie, kłębi się i strzela w niebo jak wielka czarna chmura.
Źródło: Gazeta Polska
Tomasz Łysiak