Co to proroctwo znaczy dla nas dziś? Nieczęsto się je wspomina. W dobie optymistycznego złudzenia, że ludzie „tymi rękami” załatwią wszystkie najpilniejsze potrzeby, rozwiążą problemy – bo przecież ludzkość maszeruje pod sztandarem postępu, mimo różnych wyskoków jej przedstawicieli, staje się coraz mądrzejsza, lepsza i bardziej samowystarczalna – takie słowa nie są potrzebne. Przyjęcie zapowiedzi kard. Hlonda zaprzeczałoby także dzisiejszej wizji polityki jako narzędzia, które w sprawnych rękach przywódców państwowych czy partyjnych – tych najlepszej woli, nieskorumpowanych i nieoddanych na służbę silniejszym od nich – jest niezawodne. Zawróci wcześniej czy później niekorzystny dla państwa i narodu bieg spraw, znów znajdziemy się w krainie mlekiem i miodem płynącej. Uczciwość, solidność, zdrowy rozsądek zaowocują bogactwem, spokojem i rozwojem (cokolwiek by to słowo znaczyło).
Potęga XX wieku i przestroga z historii
Taką wizją cieszyliśmy się od czasu zwycięstwa Solidarności, gdy wielu Polaków uwierzyło, że czerwony smok został pokonany, pozostały tylko niegroźne, choć brzydko pachnące resztki, które jednym kopniakiem można rozwalić. To złudzenie dziś pryska. Trzeba przyznać, nie bez pewnej konsternacji. Najlepiej zorganizowana partia, najsprawniejszy aparat państwowy – znajdujące oparcie w najbardziej patriotycznej części społeczeństwa – nie były w stanie skutecznie stawić czoła temu, co tymczasem krzepło i zbierało siły. Być może zabrakło świadomości, z jaką potęgą tak naprawdę przyszło nam się zmagać w XX w. Czy tylko ludzką, materialną?
Sześćset lat temu, na przełomie XIV i XV w., Francja wydawała się ostatecznie zgubiona. Wszystkie stany ogarnął kryzys niemający odpowiednika w jej historii. Wojskowi i cywilni przywódcy Francji byli zniechęceni i skompromitowani. Sąsiedzi wykorzystali okazję, ogromna połać kraju była okupowana przez wojsko angielsko-burgundzkie. Anglia była przekonana, że należy jej się francuski tron. Bezwład ogarnął kręgi najbliższe monarsze – słabemu i już układającemu się po cichu z wrogiem Karolowi VII – który nie miał nawet siły, by się koronować. Cóż można było zrobić? Ratunek przyszedł od najmniej spodziewanej strony – z marginesu, który przecież nie mógł „liczyć się w grze”. Coś takiego może wydarzać się tylko w bajkach.
Szesnastoletnia dziewczyna z lotaryńskiej wioski, Joanna d’Arc, w 1429 r. stanęła na czele armii. Odziana w zbroję, z mieczem w ręku, jako wódz Francuzów odnosiła w kolejnych bitwach zwycięstwo za zwycięstwem. Nie posiadając żadnego doświadczenia wojskowego, wyrwana od krów, pokonała intruzów, przegoniła z kraju okupantów. Rycerstwo francuskie bez dyskusji uznało ją za swojego przywódcę. Nie tylko słuchało jej rozkazów bojowych, ale podporządkowało się jej żądaniom przestrzegania w obozach religijnych i moralnych zasad. Na pierwszym miejscu modlitwa, przystępowanie do sakramentów, żadnych rozbojów, rabunków, rozpusty. Uczciwość i bogobojność w szeregach wojska zostały utrwalone w historycznych przekazach. Francuzi odzyskali wiarę w wielkość kraju.
Cóż można powiedzieć o tym fenomenie? Najbardziej zuchwała wyobraźnia pisarza fantasty okazałaby się tu niewystarczająca, nikt nie wymyśliłby podobnego scenariusza. Francja zostaje wyzwolona, stopniowo odradza się jej potęga. „Dziewica Orleańska” zaś, na skutek intrygi politycznej z udziałem ludzi Kościoła, została oskarżona o zdradę wiary i spalona na stosie żywcem w 1431 r. Gdy w połowie XIX w. przypominał te zdarzenia francuski biskup Louis-Édouard Pie z Poitiers, na ich podstawie nakreślił zarazem tzw. sześć zasad antykryzysowych, które stały się rodzajem instrukcji, jak katolicki kraj ma wybrnąć z polityczno-moralnej zapaści, w jakiej się znalazł.
Zasady antykryzysowe
Pierwsza: sytuacja społeczeństwa czy instytucji państwa, także Kościoła w tym państwie, w największym stopniu zależy od tego, jaki jest poziom moralny i duchowy ludzi tworzących to społeczeństwo, naród, instytucje. Upadek moralny i duchowy owocuje upadkiem ogólnym kraju. I odwrotnie – wzrost duchowy i moralny przynosi pomyślność, sukces polityczny.
Druga: zła sytuacja takiego państwa, społeczności etc. nie oznacza, że Bóg się od niej odwrócił. Jest akurat odwrotnie. Zawsze można i należy liczyć na pomoc Boga, zwłaszcza zaś w kryzysie.
Trzecia: wiara katolicka jest podstawowym dobrem danej społeczności. Nie decyduje indywidualna czy zbiorowa mądrość polityczna, wykształcenie, zręczność, okoliczności. Zbudować pomyślność narodu i bezpieczeństwo państwa można tylko na fundamencie prawdy objawionej.
Czwarta: gdy Opatrzność zsyła pomoc, nie odbywa się to bezpośrednio i wprost. Narzędziem staje się ktoś pojedynczy lub grupa ludzi. „W oczach ludzkich to narzędzie jest słabe i często nieodpowiednie, ale w rękach Opatrzności staje się ono, ku zdziwieniu świata, silne i skuteczne”, napisano w jednym z komentarzy. „Przez to Opatrzność Boża pokazuje wszystkim, że to nie narzędzie, lecz sam Bóg kieruje biegiem wydarzeń”. Tajemnica Joanny d’Arc zostaje wyjaśniona.
Piąta: narzędzie to przejawia zawsze podobne cechy. Nie czyni nic z własnej woli. Jest całkowicie poddane Bożym natchnieniom. Może być zupełnie osamotnione w swojej misji, ale jeśli się nie podda, nie załamie, osiągnie cel. Charakterystyczne jest dopełnianie się w nim nawzajem cech, które sprawiają wrażenie przeciwieństw: delikatności, łagodności towarzyszą zdecydowanie, siła, bezkompromisowość.
Szósta: musi ono wytrwale przyjmować trudy i uciążliwości swej misji, a także upokorzenia i prześladowania jej towarzyszące. To znak, że idzie drogą wytyczoną przez Chrystusa. Gdy Joanna d’Arc w więzieniu czekała na proces, zaznała tam niewyobrażalnych cierpień. Nie zrezygnowała i nie poddała się. Przez cały czas pełnienia swej misji ufała, jakby wszystko zależało od Boga, pracowała tak, jakby wszystko zależało od niej. Wiedziała, że jej kraj przetrwa, gdy ocaleje jego wiara. W czasie procesu pytano ją: „Jeśli twierdzisz, że Bóg jest z tobą, dlaczego zabierałaś tylu żołnierzy na wojnę?”. Odpowiedziała: „Żołnierze muszą walczyć, ale to Bóg daje zwycięstwo”.
W świecie, gdzie centralnym dążeniem jest światowy pokój i dobrobyt obywateli, zatraca się poczucie sensu życia. Wiara sprowadzona zostaje do tradycji i rytuału. Tam, gdzie trwa wojna, lepiej rozumie się, czym jest życie i jaki jest jego cel. Nie marnuje się czasu na głupstwa, nie zawraca się sobie głowy „realizacją marzeń”. Walka nie oznacza tylko pogoni za doraźnym sukcesem. Udział w niej dowodzi, że zna się wartość doczesności w zestawieniu z wiecznością. Tylko ludzie przekonani o tym, że istnieje nieskończone szczęście – nie na ziemi – potrafią uczynić tę ziemię znośną dla siebie i bliźnich. Mimo że wciąż idą pod wiatr. Prawdziwe pocieszenie nie pochodzi ze świata, lecz od Tego, „który zwyciężył świat”. Trudna nauka, pełna przeciwieństw droga. Ale tylko wtedy, gdy zajrzymy do wnętrza oświetlonej wątłym światłem palestyńskiej groty, zwanej też stajenką, i zobaczymy trzy postacie – ojca, matkę i dziecko – i niewypowiedziane szczęście malujące się na ich twarzach, zrozumiemy ten paradoks wiary, miłości i nadziei.
Być jak Joanna d’Arc
Gdy nas zawodzą najwięksi przyjaciele, warto powrócić tam i dostrzec ów punkt zwrotny w dziejach ludzkości: Świętą Rodzinę. „Nic nie zniszczy świętego trójkąta rodziny, a nawet wiara chrześcijańska, najbardziej zdumiewająca rewolucja, jaka kiedykolwiek wydarzyła się w umyśle, w pewnym sensie jedynie odwróciła ten trójkąt do góry nogami. W jej mistycznym lustrze kolejność została odwrócona, a do ludzkiej rodziny ojca, matki i dziecka została dodana Święta Rodzina Dziecka, Matki i Ojca” (G.K. Chesterton).
A dzieje się tak dlatego, że inna młoda dziewczyna, urodzona w Palestynie Maryja, gdy nadeszła decydująca chwila, powiedziała Bogu „tak” – i przyszło na świat Jej dziecię. Podobnie uczyniła pasterka z Domrémy, Joanna d’Arc. Dlatego możemy dziś walczyć – nie sami, i nie tylko zwykłym orężem (choć znaczyć ono może zarówno uprawianie polityki, jak i niezgodę na nienawiść i kłamstwo). Mamy prawo do nadziei. Gdy żołnierze w Jego imię idą walczyć, Bóg daje zwycięstwo.