Co ciekawe, było to trzy dni temu, a więc w poniedziałek, gdy świat podniecał się wymianą twitterowych uprzejmości pomiędzy miliarderem Elonem Muskiem, sekretarzem stanu USA Markiem Rubio a Radosławem Sikorskim, szefem polskiego MSZ, o kwestię finansowania przez polski rząd części terminali Starlink, których używa ukraińska armia. Mój rozmówca wzruszał ramionami, mówiąc coś o celowo wysyłanych przez USA sprzecznych sygnałach i konieczności uzbrojenia się w cierpliwość zamiast pytlowania na X (dawniej Twitter).
Pytają o zdanie nawet Igę Świątek
Tymczasem nagłówki mediów III RP płonęły oburzeniem, a od każdego z zabierających głos w tej sprawie wymagano, by „odniósł się” do tej utarczki. Tak, od każdego, bo mogą Państwo w to nie uwierzyć, ale w sieci znaleźć można tekst dotyczący tego, co na ten temat do powiedzenia ma… Iga Świątek.
Co ciekawe, tenisistka odparła w sposób, który zasługuje wyłącznie na pochwałę. „Śledzę wydarzenia, ale nie zagłębiam się w nie aż tak szczegółowo. Wiem, że wiele osób czyta moje wypowiedzi, dlatego wolę nie mówić o czymś, jeśli nie znam wszystkich faktów. Ale zdaję sobie sprawę z tego, co się dzieje” – powiedziała nasza rakieta numer jeden.
Nie wszyscy jednak są tak inteligentni. W zależności od zajmowanego okopu sprawę poczęto odczytywać wręcz w kategoriach dyplomatycznego skandalu, w którym Sikorski wyszedł przed szereg, źle zrozumiał intencje Muska i naraził nas na kryzys w relacjach z USA. Część polityków polskiej prawicy zaczęła w dość żałosny sposób nawet przepraszać za Sikorskiego. Inni – w tym przodowali szczególnie akolici szefa MSZ – oczywiście stanęli za nim murem i jęli utożsamiać jego twitterowe wywody z polską racją stanu, częstokroć, jak np. nieszczęsny poseł Witold Zembaczyński, angielszczyzną, której powstydziłby się nawet Nikodem Dyzma.
Cóż, rodzaj złudzenia, że politykę da się prowadzić niemal na żywo i za pomocą mediów społecznościowych, jest przekleństwem dzisiejszych czasów. Ulegają temu nie tylko zwykli użytkownicy, sądzący, że skoro mogą napisać coś do Donalda Trumpa, Donalda Tuska albo europosła Jacka Ozdoby, zyskują tym samym wpływ na rzeczywistość. Podobnie myślą niestety także politycy, którzy z tej dyplomacji twitterowej uczynili narzędzie mącenia wody i zyskiwania chwilowej popularności. Furda tam, jeśli używają tego przebiegle i cynicznie bez szkody dla samych siebie i interesów swoich krajów. Gorzej, gdy nie trzymając ciśnienia, działają w sposób, który przynosi jedynie szkody.
Twitterowa dyplomacja
A w takich kategoriach należy odczytywać aktywność Radosława Sikorskiego. Tak, to prawda – zarówno niebędący formalnie umocowanym w administracji Trumpa Musk, jak i Rubio, który w grubiański sposób nakazał Sikorskiemu „dziękowanie”, że rosyjskie czołgi nie stoją u polskich granic, przekroczyli dotychczasowe granice komunikacji między sojusznikami. Tyle że jak wskazano – Sikorski dołączył do rozmowy o starlinkach niepytany, zrozumiał słowa Muska opacznie i jeszcze miał pretensje, z właściwą dla siebie bufonadą ogłaszając je publicznie i licząc na oklaski polskich psychofanów i zachęcających go wyraźnie do antyamerykańskiej krucjaty, skrytych w cieniu polityków unijnych.
Co musiało dodatkowo rozzłościć kogoś takiego jak Rubio, to to, że przecież sekretarz stanu na pewno wiedział już w poniedziałek wieczorem, jak potoczą się wtorkowe rozmowy pokojowe pomiędzy USA a Ukrainą. Te ku zdumieniu świata przebiegły gładko i zakończyły się zawiązaniem porozumienia, na mocy którego Ukraina godzi się na miesięczne zawieszenie broni i gotowa jest na dalsze ustępstwa, pod warunkiem że Rosja dokona tego samego.
To z oczywistych względów przekłada ciężar negocjacyjny na Kreml i stawia Putina w niekomfortowej sytuacji. Jeśli Rubio o tym wiedział, a trzeba zakładać, że tak było, to sugerowanie mu przez Sikorskiego zbyt małego zaangażowania USA musiało wywołać u sekretarza stanu wściekłość.
Ukraińcy mieli pretensje do Sikorskiego
I chyba rzeczywiście tak było, bo jak się dowiadujemy z publikacji Onetu, już w tym czasie na szarżującego Sikorskiego mieli naciskać zarówno Amerykanie, jak i Ukraińcy, dając do zrozumienia, by nie zagalopowywał się w swoim awanturnictwie, bo może w ten sposób zaszkodzić toczącym się procesom.
„Prośba o ostrożne komentowanie wypowiedzi polityków amerykańskich, jaką otrzymali w ostatnich dniach polscy ministrowie, była efektem m.in. sugestii Ukraińców w kontekście trwających negocjacji w Arabii Saudyjskiej” – dowiedział się Onet ze źródeł rządowych. „Podobny sygnał mieli wysłać sami Amerykanie” – czytamy.
Już we wtorek to samo miał powtarzać Tusk, strofujący swoich ministrów. I choć Onetowi specjaliści od odwracania kota ogonem jednocześnie pospieszyli szefowi MSZ z pomocą, pisząc, że „ostateczny efekt wymiany zdań był sukcesem Sikorskiego”, to akurat w to uwierzą jedynie najbardziej betonowi zwolennicy koalicji 13 grudnia.
Cała sprawa pokazuje jeszcze coś poza widoczną gołym okiem niechęcią Amerykanów do ekipy Donalda Tuska. Coraz bardziej widoczne jest, że polski rząd nie jest w żaden sposób informowany przez sojuszników o toczących się procesach. Gdyby było inaczej, to przecież do całej scysji nie miałoby prawa dojść.
Co więcej, trudno nie odnieść wrażenia, że polskimi politykami w dość bezceremonialny sposób wysługują się wpływowi politycy Europy Zachodniej, którzy sami nie wchodząc w zwarcie z administracją Trumpa, czynią z rządzących Polską chorążych wspomnianej antyamerykańskiej krucjaty. Choć nie oznacza to, że mamy od razu przepraszać Amerykanów za Sikorskiego i Tuska. To nigdy nie wygląda dobrze. Jednak to, że ludzie Tuska tak ochoczo wchodzą w bój z podawanym im z Berlina i Brukseli cepem argumentacyjnym, każe nam po raz kolejny zastanawiać się, czy aby na pewno o rzekomą „polską rację stanu” im chodzi.
Jeśli my jednak mamy takie słuszne wątpliwości, to zamiast gardłować na Twitterze (X) lub poddawać się wypalającym nas emocjom, możemy załatwić to przy urnie wyborczej.