Rozwój technologiczny sprzyja więc podziałowi „politycznej” Polski na dwa, mocno nieprzepadające za sobą bloki. Co ciekawe, w Polsce postęp technologiczny dał efekt zupełnie odwrotny niż w innych krajach demokratycznych. W innych miejscach media społecznościowe raczej unieważniały stare podziały na dwa równorzędne bloki.
Polityczne wyspy
We Francji załamał się podział na socjalistyczno-komunistyczną lewicę i konserwatywną prawicę. W Niemczech kiedyś dominujące w polityce CDU i SPD są doganiane przez Zielonych, a gdzieniegdzie nawet przez AfD. System dwupartyjny lub dwublokowy rozpadł się też w Hiszpanii, Holandii czy we Włoszech. W Europie kończy się więc pewna epoka – epoka prostego podziału na socjalistyczną lewicę i konserwatywno-chadecką prawicę.
Do gry wkroczyli narodowcy, zieloni, nowa lewica czy różnego rodzaju partie antysystemowe. Zamiast więc jasnej polaryzacji, mamy do czynienia z rozdrobnieniem polityki. Powstaje zjawisko, które socjologowie określają jako „wyspowość”. Społeczeństwo, zamiast dzielić się na pół, dzieli się na wiele polityczno-społecznych wysp. Co więcej, wyspy te zdają się ideowo samowystarczalne i nie chcą łączyć się w większe bloki.
„Wyspowość” zachodniej polityki tłumaczona jest rozwojem technologii komunikacyjnej. W dawnych czasach, kiedy ludzie mieli do wyboru tylko kilka gazet i kilka programów telewizyjnych, siłą rzeczy zawężało to pole wyboru, przeważnie do jednej z dwóch stron politycznego spektrum. Musieli czytać konserwatywne lub socjalistyczne gazety, oglądać konserwatywne lub socjalistyczne wiadomości. Kiedy jednak pojawił się internet, a zwłaszcza media społecznościowe, ludzie mogli wyjść z dwustronnego podziału. Jeśli ktoś miał np. poglądy narodowe, nie musiał już zadowalać się tylko czytaniem konserwatywnej gazety (która mogła być trochę narodowa), ale znalazł w internecie innych narodowców, w tym mocno narodowych publicystów. Ludzie więc zaczęli odpływać do swoich „politycznych wysp”, rozbijając system dwublokowy.
Anomalia nowoczesności
W procesie „wyspowienia” polityki pojawiły się jednak anomalie. Są nimi sytuacje w USA czy właśnie w Polsce. W tych krajach rozwój technologii nie doprowadził do podziału polityki na „wyspy”, ale właśnie do umocnienia dwustronnej polaryzacji. Podział na republikanów i demokratów w USA i na obóz patriotyczny i obóz europejski w Polsce jest silniejszy niż kiedykolwiek. I sprzyjał temu rozwój technologiczny.
 Podczas gdy w Niemczech czy we Francji rozwój komunikacji internetowej spowodował, że ludzie zaczęli tworzyć odizolowane od siebie „wyspy polityczne”, to w Polsce czy w USA mniejsze grupy dzięki ułatwieniom komunikacji zaczęły łączyć się w grupy coraz większe, aż zebrały się z tego dwa wielkie obozy. O ile w Europie Zachodniej dyskusja polityczna odbywa się w zamkniętych kręgach, o tyle w Polsce czy w USA jest ona dosyć szeroka. Być może nadal ta dyskusja jest nieco zamknięta, ale w dwóch obozach, a nie na „tysiącach wysp”.
Dlaczego więc w Polsce czy USA nie doszło do „wyspowienia” polityki? Odpowiedź na to pytanie daje przejrzenie wyników wyborów „opcji narodowej” w poszczególnych krajach. Chodzi o ruchy polityczne, które czasami określane są mianem „populistów”, a wspólną ich cechą jest „polityka narodowa”, czyli oparta na interesie kraju i jego mieszkańców, a nie poszczególnych grup społecznych czy grup interesów. Podczas gdy we Francji czy Holandii opcje te zyskują może około 30 proc. głosów, w USA Trump, a w Polsce PiS wygrywa wybory.
Po prostu „opcja narodowa”, której nowe technologie pozwoliły się „zebrać”, w takiej Francji stała się tylko kolejną „wyspą”, w USA i Polsce była na tyle duża, że potrafiła wygrywać wybory. I opcja przeciwna nie tylko sama się „zebrała”, ale i zaczęła częściowo przejmować poglądy „narodowców” (vide zielony protekcjonizm Bidena). W USA i Polsce „opcja narodowa” okazała się na tyle duża, że zdążyła dzięki rozwojowi technologii doprowadzić do rewolucji. Na Francję czy Niemcy chyba było trochę za późno.
Dzięki technologii jesteśmy razem
To, co się stało w Polsce czy USA, jest tak naprawdę tym właściwym kierunkiem, w którym powinno pójść społeczeństwo dzięki rozwojowi technologii. Bo rozwój techniki komunikacyjnej sprzyja odbudowie wspólnoty. Przecież dzięki internetowi ludzie mogli na nowo zacząć tworzyć wspólnotę z prawdziwego zdarzenia. W momencie, kiedy podstawową rozrywką dla przeciętnego człowieka była odpowiednio formatowana telewizja czy prasa, łatwo było atomizować jednostki. Nie tylko za pomocą odpowiedniej narracji, której wtedy nie dało się nic przeciwstawić, ale i dzięki masowemu charakterowi mediów, które formatowały jednolicie odbiorców. Upowszechnienie internetu wszystko zmieniło. Ludzie mogą sami dobierać sobie treści. Oczywiście, liberałom wydawało się, że to jeszcze bardziej będzie atomizowało ludzi. Ale stało się coś, czego zwolennicy indywidualizmu nie przewidzieli.
Dzięki rozwojowi technologii informatycznych, ludzie na powrót zaczęli zbierać się we wspólnoty. Zamiast codziennie po pracy odbierać tę samą papkę telewizyjną, sami mogli poszukać informacji w internecie. I nie tylko znajdowali takie informacje, których wcześniej nie dostali w telewizji, lecz także mogli wymieniać się i dyskutować o nich z innymi ludźmi. Nagle okazało się, że wbrew temu, co mówiła telewizja, patriotyzm nie umiera, a polskich czy amerykańskich patriotów jest mnóstwo w sieci. Ludzie mogą utrzymywać bezpośredni kontakt z wieloma ludźmi, tworząc wspólnotę. Postęp technologiczny doprowadził więc do rewolucji społecznej. Sztucznie wywołana „indywidualizacja” ludzi znalazła się w odwrocie. Ludzie nie tylko w internecie zaczęli wracać do wspólnoty (w tym religijnej, vide muzułmanie), ale i zaczęli organizować się dzięki sieci politycznie (np. wpłacając niewielkie kwoty na kampanie, popularyzując swoje idee w mediach społecznościowych). Tak w USA czy w Polsce doszło do kontrrewolucji.
W stronę wysp czy nowego świata
Oczywiście, kontrrewolucja technologiczna w USA, a tym bardziej w Polsce, jeszcze nie wygrała. Ale za oceanem już mamy do czynienia z pierwszymi oznakami jej zwycięstwa. Joe Biden przejął najważniejsze hasło wspólnotowej kontrrewolucji, czyli przywrócenia miejsc pracy w przemyśle Amerykanom, i połączył je z naczelną „troską” lewicy, czyli ekologią. Ameryka będzie tworzyła więc „zielone” miejsca pracy dla Amerykanów. Jednocześnie drugi element kontrrewolucji, czyli niechęć do imigracji latynoskiej, wygaśnie, tak jak to już się działo z imigracją irlandzką czy włoską. Po prostu łatwiej będzie o pracę, co, obok uspokojenia konkurencji na rynku pracy, wpłynie też na zmniejszenie przestępczości.
Oczywiście, to co w USA jest teraz „zieloną rewolucją”, mogło się skończyć źle, tak jak w Europie. Zamiast tworzyć „zielony przemysł”, miejsca pracy, w celu „walki ze zmianami klimatycznymi” elity Ameryki, tak jak elity UE, mogły niszczyć swój przemysł, a wraz z nim miejsca pracy Europejczyków. Na szczęście dla Amerykanów, w porę doszło tam do rewolucji technologicznej, która pociągnęła za sobą kontrrewolucję wspólnotową. Dla Europy było już jednak za późno. Jak będzie dla Polski?
 Wiele okaże się jesienią 2023 r. Czy wybierzemy zwolenników wspólnoty i współpracy z USA, czy może jednak fanatyków „rozwiązań europejskich”.
 
                     
                         
                         
                         
             
             
             
             
             
             
            