W ostatnim trzydziestoleciu ze zdumieniem zauważam wielką żywotność politycznych atrap – fundowanych Polakom zamiast prawdziwych ugrupowań politycznych – oraz umiejętność przetrwania struktur żywcem wywiedzionych z PRL-u, które tak się przepoczwarzają, że wciąż mogą liczyć na poparcie gwarantujące stołki w parlamencie.
Teraz jednak mamy do czynienia z kolejnym osobliwym eksperymentem: oto atrapa wchodzi w sojusz z PRL-owską skamieliną i obie udają, że właśnie stworzyły nową jakość. Trzecia Droga – tak nazwano ową eksperymentalną hybrydę, która – zasilana pieniędzmi ancien regime – ma spowodować takie zmanipulowanie wyborców, aby po jesieni tego roku można było stworzyć koalicję PO, SLD, Trzeciej Drogi i odebrać rządy w kraju PiS i przybudówkom. Plan jest więc całkiem klarowny, ale czy z tej hybrydy – wbrew genetyce – pocznie się jakieś polityczne potomstwo?
Dziwacznej karierze Szymona Hołowni przyglądam się z rosnącym zaciekawieniem od wielu lat. Startował jako obiecujący, progresywny (czytaj bliski heretyckiemu „Tygodnikowi Powszechnemu”) „publicysta katolicki”. Jego spotkania poprzedzała zawsze sztuczna (napędzana niewidzialnymi pieniędzmi i wpływami) kampania promocyjna, co skutkowało, że pojawiały się na nich tłumy podrostków i dzierlatek, którym pan Szymon opowiadał pseudokatolickie banialuki, przekonując ich jednocześnie, że to zupełnie nowa, ale przecież prawidłowa interpretacja Ewangelii i słów Jezusa Chrystusa. O blagierstwie Hołowni w tej materii pisałem wielokrotnie, łapiąc go na takich herezjach jak choćby twierdzenie, że zwierzęta też będą zbawione. Fajnokatolickie dyrdymały nie dały jednak panu Hołowni takiej popularności, jakiej oczekiwali od niego ukryci mocodawcy. Także pseudopublicystyczne, mdławe felietony w kilku pisemkach nie przyniosły mu spodziewanego rozgłosu. Pan Szymon trafił więc pod skrzydła walterowsko-urbanowej telewizji TVN, która postanowiła wreszcie zrobić z niego mężczyznę, a konkretnie prezentera jednego z najpopularniejszych show produkowanych przez tę stację.
Chodziło o nadanie mu ogólnokrajowej rozpoznawalności, co powiodło się pomimo braku jakiejkolwiek charyzmy u obiektu poddanego eksperymentowi. Jeżeli jednak Hołownia oczekiwał, że będzie mógł spokojnie konsumować frukty sztucznej popularności, to był (mówiąc wałęsowskim językiem) w „mylnym błędzie”. Teraz dopiero miał się zabrać do poważnej roboty. Nie po to kulczykostwo pchało pieniądze w jego dziwaczne fundacje, a propagandyści dmuchali w żagle jego sztucznej kariery w TVN. Teraz trzeba było zabrać się za płacenie za źródła nieoczekiwanej popularności. Wzorem Palikota i Petru także Hołownia rychło musiał założyć polityczną atrapę, która miała udawać emanację poglądów sporej grupy Polaków. W tym montażu jest jednak tak, że najpierw zakłada się polityczną formację (natychmiast szybuje jej poparcie w sondażach), a potem dorabia się i obrabia do niej tzw. „elektorat”. Tu najwdzięczniejszą grupą eksperymentalną są młodzi ludzie z korporacji i z dużych miast, który zamiast myślenia mają w sobie wyczucie na modne trendy i poglądy.
Wiele jednak wskazuje na to, że Hołownię nosiło się w ubiegłym sezonie, a teraz aby atrapa przetrwała, trzeba było ją podeprzeć czymś realnie, aczkolwiek pokrętnie istniejącym. Tu w sam raz pasowała partia dowodzona teraz przez wielkomiejskiego lekarza, wywodzącego się jednak z czerwono nomenklaturowej rodzinki – który reprezentuje związek zawodowy wiejskiej nomenklatury, ukryty pod ukradzionym historycznie tytułem: Polskie Stronnictwo Ludowe. PSL, jak wiadomo, jest kompatybilne politycznie ze wszystkim, co oddycha na polskiej scenie politycznej, a jego jedyną racją bytu jest zagwarantowanie aparatczykom możliwości dojenia państwowej kasy i korzystania z wpływów. Hołownia to eksperymentalna kreacja, która miała porwać za sobą niezbyt rozgarniętych, ale mających o sobie wysokie mniemanie snobów i tym samym zapewnić napęd dla starej grupy wpływów, która nie zmienia się od czasów Okrągłego Stołu i starannie dba o to, aby nikt nie naruszył rodzinnych interesów tej grupy. PSL to w istocie przemalowany, po oszukaniu Romana Bartoszcze, komunistyczny ZSL, który zawsze był najbardziej prorosyjską partią w dziejach III RP. Teraz peeselowcy wykonują kolejne ideowe wygibasy, aby jawić się jako rozsądna i umiarkowanie nawet konserwatywna propozycja polityczna.
Patrząc panu Kosiniakowi-Kamyszowi w oczy, aż mnie kusi, aby powiedzieć mu: Nie, ty nigdy nasz nie będziesz, choćbyś z Sobieskiego zdarł skórę i nałożył sobie na grzbiet.
Jak tradycyjnie kościółkowy elektorat ZSL-u ma się do heretycznych uniesień pana Hołowni? Tego zrozumieć nie potrafię. No, chyba że to tylko starannie poustawiane dekoracje patiomkinowskiego przedstawienia, w którym chodzi jedynie o otumanienie ludzi i o władzę.
Trzecia Droga jawi mi się tak trochę po wałęsowsku jako coś istniejącego pomiędzy lewym i prawym butem.