Jak powiedział mi jeden z pracowników Pileckiego: „Chcielibyśmy się cieszyć z odwołania Ruchniewicza, ale to, ile się wycierpieliśmy, to, ile ten człowiek zdążył wyrządzić szkód, nie pozwala nam na to”. Co więcej, może sam Ruchniewicz stracił posadę, niestety, wszystko wskazuje na to, że jego „duch” nadal będzie kierował tą instytucją. W końcu minister z uśmiechniętej Polski nie pozbyła się tego człowieka, ponieważ nagle obudziły się w niej patriotyczne uczucia. Ruchniewicz został pozbawiony stanowiska, bo okazał się generować zbyt duże zainteresowanie. Jednak jego ludzie nadal kierują tym Instytutem i będą kontynuować jego politykę (której, zaznaczmy to, oczekiwała koalicja Tuska). Nie zapominajmy też o tym, że nic się nie zmieniło w sprawie skrzywdzonych przez niego ludzi, Hanny Radziejowskiej (była szefowa berlińskiego oddziału Pileckiego) i jej współpracownika Mateusza Falkowskiego. Nie odzyskali pracy, a Ministerstwo Kultury nadal odmawia im, bezprawnie, statusu sygnalistów. Nic też nie wskazuje na to, żeby Ruchniewicz miał ponieść jakiekolwiek inne konsekwencje swoich szkodliwych działań. Znając standardy uśmiechniętej Polski, dostanie on zapewne, po cichu, nawet jakąś nową, miłą posadkę. Dlatego nie zapominajmy o Ruchniewiczu. Ten człowiek powinien ponieść odpowiedzialność karną za swoje czyny, ciężko bowiem je interpretować inaczej niż jako świadome, celowe działanie na szkodę polskiego państwa. A na ławie oskarżonych, wraz z nim, powinni zasiąść jego „zadowoleni” mocodawcy.
Pamiętajmy o Ruchniewiczu
Ruchniewicz przestał być dyrektorem Instytutu Pileckiego. To oczywiście dobra wiadomość, ale nie ma powodów do otwierania szampana. Ruchniewicz zdążył bowiem, przynajmniej częściowo, osiągnąć cel. Skompromitował tę wspaniałą instytucję. Zablokował albo wręcz zlikwidował jej najwartościowsze projekty. Zwolnił kompetentnych i uczciwych ludzi, zastępując ich partyjnymi, pozbawionymi kręgosłupa nominatami.