Tymczasem to kadencja demokraty Joego Bidena była czasem rządów króla, nawet jeśli był to monarcha jednooki. Właściwie było gorzej: coraz więcej wskazuje na to, że niedomagający prezydent był królem pacynką, firmującą tylko decyzje prawdziwych królów: sojuszu deep state i postępowych bilionerów. Dziś tłum protestuje przeciw „królom”, znaczy nie tylko Trumpowi, ale i jego sojusznikowi, Elonowi Muskowi, wyrzucając im, że to tyrania bogaczy. A przecież to czasy Obamy i Bidena były okresem, kiedy doszło do symbiozy polityki rządu federalnego z lewicowymi rojeniami miliarderów typu Soros czy Gates. Dziś Trump wygrywa seryjnie spory o swoje uprawnienia i decyzje przed sądami – cóż to więc za autokrata?
Królowie i Trump
Często najskuteczniejsze kłamstwo to kłamstwo najbezczelniejsze: złodziej wołający: „Okradli mnie!”. Przez ulice amerykańskich miast przetaczają się właśnie protesty pod hasłem „No Kings”, wywiedzionym ze słów George’a Washingtona. Chodzi niby o to, że Donald Trump to autokrata czy dyktator, taki współczesny król, a przecież po to założono Stany Zjednoczone, by do takich prób zawłaszczania władzy nie dopuścić.
 
                     
                         
                         
                         
             
             
             
             
             
             
            