Osuszyć sądowe bagno
Bagienny temat – tak określamy w „Codziennej” zagadnienie, które dotyczy sędziów i szeroko rozumianego wymiaru sprawiedliwości.
Bagna zwiodły wiele osób. Z pozoru nie wyglądają groźnie. Patrząc na nie, aż chce się po nich przejść. Zielone. Spokojne. Wystarczy jednak jeden nierozważny krok i po chwili jest już za późno. Z początku uważamy, że można się jeszcze uwolnić. Szamoczemy się więc. Z czasem nawet coraz silniej. Mimo to coraz bardziej się zapadamy – po pas, po szyję, bez pomocy nie mamy szans. Ta jednak nadzwyczaj często nie przychodzi. Któż by więc chciał się pakować w bagno?
Niemoralna propozycja
Podobnie jest z polskimi sądami. Przeważnie sprawiedliwości szukają w nich ci, którzy naiwnie wierzą w prawo i porządek. Wierzą, że mają rację oraz że prawdy i sprawiedliwości nie da się relatywizować. Że są one jedyne i obiektywne, a gdy są „po naszej stronie”, to nie można przegrać. Tak było w wypadku Józefa Wódki.
– Moje kłopoty rozpoczęły się, gdy pracodawca wysłał mnie na badania lekarskie – opowiada nam Wódka. Był grudzień 2000 r. Pan Józef od 17 lat pracował w firmie Mostostal Warszawa. Wtedy była to jedna z największych firm budowlanych. To ona m.in. budowała gmach Naczelnego Sądu Administracyjnego przy ul. Gabriela Boduena 3/5 w Warszawie. Pan Józef był robotnikiem pracującym w hałasie. Zachodziło duże prawdopodobieństwo, że doznał uszkodzenia słuchu, lekarze postanowili to zbadać. Pierwsze badanie wykazało, że pan Józef Wódka istotnie słuch ma uszkodzony. Utrata słuchu na poziomie 36 dB w uchu prawym i 46 dB w uchu lewym. To jednak nie wystarczyło, by dolegliwość ta została uznana za chorobę zawodową. Trzeba było, by potwierdził to inny lekarz, który wydałby orzeczenie o chorobie zawodowej.
Był początek XX w. Na warszawskich ulicach rządziła wówczas mafia z Pruszkowa. Za pieniądze można było załatwić wszystko. Bez pieniędzy zaś przeciwnie – można było zdziałać niewiele. Korupcja była wszędobylska, ale nie wszyscy chcieli dawać łapówki. Pan Józef dawać w łapę nie miał zamiaru. Poszedł więc do lekarza bez koperty. W rezultacie ten uznał, że słuch pacjenta jest w porządku. Na protesty pana Józefa i groźbę skargi lekarz jedynie się roześmiał i rzucił: – Możesz się pan odwoływać: przez okno i do Pana Boga.
Współczesny Józef K.
Pan Józef nie zwykł się bać. Za komuny był zaangażowany w Solidarność. Do dzisiaj pamięta swoje spotkania z Lechem Wałęsą. Teraz zresztą duch tego zaangażowania mu pozostał. Józefa Wódkę można było spotkać na protestach w obronie Zygmunta Miernika. Bywa również na miesięcznicach katastrofy smoleńskiej.
Po lekarskim orzeczeniu postanowił się nie poddawać, tylko postawić i walczyć o swoje. Odwołał się ze swoim schorzeniem do drugiej instancji Inspekcji Sanitarnej. Warto przy tym wspomnieć, że ówczesne przepisy utratę słuchu na poziomie 30 dB kwalifikowały jako chorobę zawodową.
Pan Józef walczy. Jego odwołanie realizują lekarze w Łodzi. Robią badania w styczniu 2001 r. Co ciekawe, nie ujawniają jednak ich wyników. Wystawiają jedynie opinię, że „choroby zawodowej nie można uznać”. Łódzki instytut zataja wyniki i zwyczajnie odmawia do nich dostępu. Pan Józef Wódka postanawia więc znów się odwołać i skarżyć „do każdego możliwego sądu w kraju”. Informuje wszelkie możliwe instytucje w Polsce: Rzecznika Praw Obywatelskich, prokuraturę, ministra sprawiedliwości, prokuratora generalnego i fundacje zajmujące się prawami człowieka. Jednym słowem – wszystkich. Pisze podanie za podaniem. Jak wylicza, w trakcie ostatnich 16 lat starć w sądach napisał ponad 5 tys. stron skarg i odwołań. Prawie wszystkie odręcznie. I praktycznie wszędzie spotyka się ze ścianą.
Prosta sprawa?
Na temat funkcjonowania sądów Józef Wódka może mówić godzinami. Przez lata pracy w „Gazecie Polskiej” przywykłem do sądowych absurdów, ale ta sprawa mimo wszystko mnie zaskoczyła. Jest zabawna i smutna jednocześnie. Jak wspomina pan Józef, na pierwszą sprawę w sądzie, który miał ustalić, czy nasz bohater jest głuchy, przyszedł sędzia... po operacji gardła. – To była jakaś komedia. Ja nie słyszałem, bo on cicho mówił. On zaś nie mógł głośniej – opowiada z uśmiechem pan Józef.
Podobnymi historiami sypie jak z rękawa. Dziś śmieje się np., że na pierwszym posiedzeniu Sądu Ubezpieczeń Społecznych sędzia nie zgodził się na przyznanie mu adwokata z urzędu, bo sprawa jest… zbyt prosta. W ciągu następnych kilku lat mądrość etapu sędziów się zmieni i na skargi odpowiadają, że sprawa jest jednak… zbyt skomplikowana. – Kto tę sprawę skomplikował. Ja czy sędziowie? – pyta retorycznie pan Józef.
W ciągu 16 lat procesu poznał doskonale mentalność polskiego sądownictwa. Przykładem może być jego skarga do Krajowej Rady Sądownictwa na jedną z sędzi, która nadzorowała jego sprawę. Sędzia ta była na tyle nieostrożna, że zostawiła w aktach sprawy notatkę z sugestią dla sędziów, jaki mają wydać wyrok. Jak się okazało, skargę w KRS rozpatrywał… mąż rzeczonej sędzi. Skandaliczne? „Normalne”.
Bareizmy wiecznie żywe
Czytając ten tekst, już pewnie Państwo zapomnieli o badaniu słuchu robionym w Łodzi. Ponad 10 lat po badaniach pan Józef postanowił się o nie upomnieć. Jakież było jego zdziwienie, gdy je otrzymał, a w wynikach widniała informacja, że utrata słuchu w obu uszach wynosiła 32,6 dB. Wyniki badań z 2001 r. potwierdziły, że orzeczenie o chorobie zawodowej należało się panu Józefowi jak psu zupa. Czy jednak sądy to obeszło? Na pewno już Państwo wiedzą, jaka jest odpowiedź. Nie mylą się Państwo. Nie. Kolejne sądy orzekają wbrew badaniom, opiniom biegłych i zdrowemu rozsądkowi. Zdarzają się jednak tacy sędziowie, którzy umieją się przyznać do błędu.
– Osobiście spotkałem się z panem Krzysztofem Ślebzakiem, dyrektorem Biura Studiów i Analiz Sądu Najwyższego, który po przedstawieniu mu dowodów na nieprawidłowe działania sądów przeprosił mnie w imieniu wymiaru sprawiedliwości RP, mówiąc, że to ja mam rację, ponieważ to ja „jechałem drogą z pierwszeństwem przejazdu, a sądy mnie rozjechały”. Pan Ślebzak odmówił mi wydania na piśmie tego, co powiedział, natomiast wskazał mi przepisy prawa, na podstawie których mam złożyć pozew do sądu o odszkodowanie za wydanie wyroku niezgodnego z prawem – opowiada nam pan Wódka.
Postanowił iść za radą Krzysztofa Ślebzaka, który gdyby nie prezydent Andrzej Duda, zostałby sędzią Trybunału Konstytucyjnego. Rada, delikatnie mówiąc, nie była najlepsza. Pan Józef Wódka złożył wniosek, ale nie mógł znaleźć adwokata, który podjąłby się jego sprawy. Wszyscy, u których był, zalecili wycofanie skargi, bo takiego procesu nie da się wygrać. Nasz bohater posłuchał ich rady, ale okazało się, że państwowa machina obrony przed skargą już ruszyła i w takim wypadku to skarżący musi ponieść jej koszty. W rezultacie to na panu Józefie ciąży dług.
Osuszyć bagno
Ostatnia rozprawa w jego sprawie miała miejsce 8 listopada ubiegłego roku. Sceneria jest następująca: Na sali sądowej oprócz niego są jeszcze: sędzia, protokolant, jeden obserwator publiczny i ja. Józef Wódka wygłasza płomienne przemówienie. Mówi o sprawiedliwości. O konieczności walki z korupcją. Kilkuminutowego wystąpienia nie musiałby się wstydzić żaden adwokat. Jednak sędzia wydaje się zniecierpliwiona. Po zakończeniu mowy robi kilkuminutową przerwę. Po jakimś czasie wracamy na salę, by usłyszeć wyrok. W sentencji sędzia powoła się na dokument, który według pana Józefa nie istnieje. Sędzia z uśmiechem podkreśli jednak, że wyrok jest ostateczny i nie przysługuje od niego odwołanie. Jest z siebie widocznie zadowolona. Z kilkuminutowego wystąpienia pana Józefa zostanie w protokole jedynie zdanie, że „podtrzymuje on swoją skargę”. – Po 16 latach wychodzi na to, że lekarz, któremu nie dałem łapówki, miał rację. Wszystkie sądy to potwierdziły – mówi nam pan Józef. Po tylu latach nie wierzy również w sprawiedliwość. Trudno mu się dziwić.
Ilu jest podobnych w całym kraju? Nie da się pewnie tego oszacować. Wiceminister sprawiedliwości Michał Wójcik, do którego spływają skargi na sędziów, mówi o ponad 40 tys. podobnych spraw. Już sama ta liczba wystarczy, żeby zrozumieć, że reforma sądów to konieczność. Rząd może liczyć w tym wypadku na wsparcie poniżonych przez sądy. Są ich dziesiątki tysięcy. A prawdziwą ironią jest to, że ten bat stworzyli sami sędziowie, krzywdząc ludzi poczciwych i śmiejąc się im w twarz.