Wyszukiwanie

Wpisz co najmniej 3 znaki i wciśnij lupę
Reklama
,Krzysztof Wołodźko,
18.09.2016 19:14

Zapomniane, bezimienne

Kobiety pierwszej „Solidarności” – są ich nieprzebrane szeregi.

Kobiety pierwszej „Solidarności” – są ich nieprzebrane szeregi. Nie może być inaczej, skoro w szczytowym okresie „sentymentalna panna Es” jednoczyła pod swoimi sztandarami dziesięć milionów Polek i Polaków. Marta Dzido, autorka książki „Kobiety Solidarności”, współtwórczyni filmu „Solidarność według kobiet”, od lat prowadzi śledztwo w ich sprawie pośród labiryntu (nie)pamięci.

Siłą pisarstwa Dzido jest m.in. lapidarność ujęć połączona z reporterską ciekawością i wszędobylskością. Autorka „Kobiet Solidarności” odwiedza miejsca położone daleko od czerwonych dywanów, po których stąpają posolidarnościowi oficjele w drodze na rocznicowe imprezy. Pod jej piórem skondensowane obrazy i fakty tworzą perspektywy, które mocno przemawiają do wyobraźni i emocji. Niekiedy tak mocno, że łapię się na pytaniu: czy ta książka to przede wszystkim sprawozdanie z podróży po labiryncie pamięci? Czy może stonowane, ale mocne oskarżenie? Przecież oglądamy ruiny wielu miejsc. To każe zapytać o zrujnowane życiorysy, zaprzepaszczone szanse, zmarnowane marzenia. A może historia zapomnianych bohaterek Solidarności przypomina los kolebki niezależnego i samorządnego związku, czyli Stoczni Gdańskiej?

Jak z horroru

Przytoczę jeden tylko wyimek z „Kobiet Solidarności”: „W roku 2010, kiedy wchodzi się na teren Stoczni Gdańskiej od strony drugiej bramy, można spotkać lisy buszujące wśród wysokich traw. Dźwigi rdzewieją. W roku 2012 w miejscu, gdzie w 1980 była stoczniowa stołówka, jest pole namiotowe, które kusi atrakcyjnymi cenami gości odwiedzających Gdańsk z okazji mistrzostw Euro. Na łące obok maki i rumianki układają się w dywan o barwach narodowych. W roku 2013 postoczniowe tereny odwiedza grupa amatorów miejsc opuszczonych. Na forum internetowym o nazwie »Lost and forgotten places« zamieszczają zdjęcia zdewastowanych, gnijących budynków. W komentarzach można przeczytać: »Klimaty trochę jak z horroru The Walking Dead«, »Czy spotkałeś tam jakiegoś bezdomnego? Albo kogoś, kogo można się przestraszyć?«. Mur, na którym wisi tabliczka z napisem, że to właśnie tu nastąpił historyczny skok Lecha Wałęsy, w znacznej części leży w gruzach. Rok później rusza budowa trasy szybkiego ruchu, która prowadzi przez sam środek byłej Stoczni Gdańskiej. Likwidowane są kolejne budynki, a wyburzeniom towarzyszą protesty niewielkiej grupy ludzi. W roku 2015 kolebka »Solidarności« nie istnieje”.

Czy chodzi tylko o sentymenty? Czy należało zrobić ze Stoczni Gdańskiej skansen pamięci? Niekoniecznie, przecież dobrze wiemy, że dyskusja wokół tego miejsca w elementarny sposób wiąże się z wizją i stanem rzeczy III Rzeczypospolitej. Stocznia Gdańska: zatem debata o polskim przemyśle czy może jego poważnych deficytach, o naszych post- i neokolonialnych zależnościach. Przecież to bije po oczach: na terenach postoczniowych składa się dziś przenośne toalety. Ale to również dyskusja o losie robotnic i robotników, pracowników najemnych, przeciętnych, jako tako sytuowanych Polek i Polaków, o starszych dziś kobietach i mężczyznach, którzy dawno już temu stworzyli pierwszą Solidarność.

Kryminaliści z PZPR-u

Modna jest dziś fraza, że „rzecz czyta się jak kryminał”. Słyszymy ją niemal na każdym wieczorku autorskim, niezależnie od tego, czy mowa o książce kucharskiej, estradowych wspominkach artystów z czasów, gdy jeszcze mogli, czy podręcznikach do coachingu. Książki Dzido nie czyta się jak kryminału. Ale za rzeczy tam opisane powinien być kryminał: dla niegdysiejszych „zalegalizowanych kryminalistów” z esbecji i pokrewnych PRL-owskich służb wyspecjalizowanych w czynieniu ludzi gorszymi i połamanymi.

Raz jeszcze kilka skondensowanych cytatów: „Joanna Lenartowicz miała lat dziewiętnaście. Trzeciego maja 1982 roku w Warszawie brała udział w demonstracji »Solidarności«. Był stan wojenny. Ludzie krzyczeli do uzbrojonych w pałki i tarcze zomowców: »Chodźcie z nami!«. Nie poszli. Odpowiedzieli siłą. Dwa dni później skatowana przez milicjantów Joanna Lenartowicz umiera w szpitalu w wyniku obrażeń”. I dalej: „Pięćdziesięciodziewięcioletnią Wandę Kołodziejczyk, nieprzytomną, ze śladami pobicia, przywieziono w środku nocy do szpitala z aresztu przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie. Kilka dni później nie żyła. Był styczeń 1982 roku. Do dziś nie wiadomo, za co została aresztowana”. I jeszcze: „Marii Utrackiej w czasie przesłuchania zrzucono na nogi kasę pancerną. Do dziś ma problemy z chodzeniem. Janinie Wehrstein zomowcy rozbili głowę. Trzeba było założyć siedemnaście szwów. Internowana w Gołdapi Sława Jabłońska nabawiła się zapalenia górnych dróg oddechowych, a skutkiem więziennego »leczenia« była zapaść serca”.

I jeszcze jeden lakoniczny książkowy zapis: „Krystyna Kolasińska jako jedyna kobieta uczestniczyła pod koniec listopada 1981 roku w strajku okupacyjnym w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarniczej w Warszawie. Ona – kierowniczka stołówki i ponad czterystu podchorążych. Kiedy drugiego grudnia zaczął się szturm ZOMO na budynek szkoły, Krystyna Kolasińska akurat zabezpieczała dokumenty komitetu strajkowego: listę członków Solidarności, pieczątki, protokoły. Milicjanci zastali ją samą w jednym z pomieszczeń. Brutalnie pobili, a później zakrwawioną wyrzucili na śnieg i błoto. Straszyli bronią, szarpali za włosy i filmowali. Odzyskała przytomność w szpitalu, skąd w krótkim czasie zabrali ją w bezpieczniejsze miejsce koledzy z Solidarności. Ukrywała się jeszcze cztery miesiące, a w tym czasie jej trzynastoletnia córka była sama, od czasu do czasu odwiedzana przez sąsiadów”.

Pamięć jak rana

To musi wybrzmieć: wszystko to robiono na zlecenie i w interesie towarzyszy Szmaciaków, którzy w czasie przepoczwarzania tzw. Polski Ludowej w III Rzeczpospolitą próbowali udawać, że są nowoczesną europejską socjaldemokracją. Takie są fakty – i to są fundamentalne powody, dla których wiele porządnych kobiet i mężczyzn ze starszych roczników reaguje alergicznie na słowo „lewica”. Niektóre rany długo i strasznie bolą.

Marta Dzido ma rzadki dar nieszablonowego opisywania rzeczywistości. Nie pyta swoich rozmówczyń, która z nich po jakiej stronie barykady dziś stoi, żeby nalepić im etykiety, ale stara się zrozumieć, kim były i są, zarówno w niegdysiejszej, jak i obecnej rodzimej rzeczywistości. Tego typu empatyczne, w sumie dość brawurowe jak na nasze czasy postępowanie sprawia, że lektura poszerza horyzonty: wśród bohaterek „Kobiet Solidarności” są zarówno Barbara Labuda, jak i Joanna Gwiazda; zarówno Ludwika Wujec, jak i Jadwiga Chmielowska. Poza tymi wszystkimi podziałami szczęśliwie znalazło się miejsce dla Anny Walentynowicz. Wszystko to sprawia, że książka może budzić dysonanse, a nawet podnosić adrenalinę, ponieważ czytelniczki i czytelnicy niejednokrotnie zostaną zaskoczeni wątkami, opowieściami, anegdotami, interpretacjami wreszcie, które z różnych środowiskowo-towarzysko-światopoglądowych przyczyn mogą być im obce. Ale prawda jest taka, że to przecież – pozwolę sobie nawiązać do klasycznego songu barda – koleżanki z tej samej klasy. Kto dziś pamięta, że to w końcu „jedno i to samo drzewo”?
Reklama