Wyszukiwanie

Wpisz co najmniej 3 znaki i wciśnij lupę
,Przemysław Dakowicz,
15.05.2016 16:01

​Ołówek Ditty Lutz (2)

Publiczne demonstrowanie własnej odmienności przez Niemców zaczęło się po anszlusie Austrii, może nawet nieco później, kiedy w ręce Hitlera wpadły Czechosłowacja i Okręg Kłajpedy.

Publiczne demonstrowanie własnej odmienności przez Niemców zaczęło się po anszlusie Austrii, może nawet nieco później, kiedy w ręce Hitlera wpadły Czechosłowacja i Okręg Kłajpedy. Jak pisze Alojzy Męclewski, Polacy zaglądali do Lutza jeszcze wiosną 1939 r., ale w lokalu przy Rynku nie znajdowali atmosfery tak dla siebie przychylnej, jak niegdyś: „Z zebrań u Lutza Niemcy wychodzili podnieceni i butni. Za dnia w restauracji […] rozpierali się przy stołach, demonstracyjnie odgradzając się od Polaków szerokimi płachtami niemieckich gazet, a kiedy sobie podpili, śpiewali po niemiecku. Drażniło to polskich klientów […]”. 

Autor „Pelplińskiej jesieni” zamieszcza w książce migawkową relację Józefa Chmieleckiego, którego w pewien majowy wieczór poniosły emocje i bijąc pięścią w restauracyjny stół, wykrzyczał całe swoje oburzenie: „Tu jest Polska i w miejscach publicznych należy czytać polskie gazety!”.

W przededniu wojny

28 kwietnia Hitler wypowiedział polsko-niemiecki akt o nieagresji. 5 maja Józef Beck, minister spraw zagranicznych II RP, wygłosił w Sejmie swoje najsłynniejsze przemówienie, ze słowami o pokoju i honorze, który jest jedyną rzeczą bezcenną w życiu narodów. Pelplin reagował na doniesienia prasy i radia. Członkowie Selbst-schutzu, organizacji, która ujawni się zaraz po agresji, ćwiczyli strzelanie w okolicznych lasach, a wieczorami zbierali się w jednej z sal Lutza, by omawiać swoje sprawy. Śpiewali tak głośno, że nie dało się ich nie słyszeć. Hitler żądał ustępstw i groził. W Gdańsku mnożyły się antypolskie wystąpienia.

15 kwietnia wypadała kolejna rocznica bitwy pod Grunwaldem. Była to okazja do zaakcentowania polskości Pelplina. Ulicami miasta przeszedł pochód, szczegółowo opisany w książce Męclewskiego. Najpierw orkiestra Związku Powstańców i Wojaków, potem chłopak z wyrysowaną na dykcie, wysoko uniesioną karykaturą Hitlera na szubienicy, następnie członkowie  polskich organizacji i stowarzyszeń.

Tak szli przez miasto, gromadząc coraz więcej mieszkańców, których liczba wkrótce przekroczyła tysiąc. Najpierw maszerowali ulicą pod górę, potem skręcili w stronę placu przed restaurację Pruszaka, stamtąd przeszli w kierunku dworca, by za cukrownią zawrócić na rynek. Orkiestra grała marsze, kukła Hitlera kołysała się nad głowami, a chodnikami, z obu stron pochodu, biegły grupy chłopców. Kiedy pochód zbliżał się do okien niemieckiego mieszkania lub sklepu, chłopcy wyciągali z kieszeni uzbierane nad Wierzycą kamienie i rzucali nimi w okna”.

Zrobiła się z tego wielka awantura, z którą władze miejskie musiały sobie jakoś poradzić. Trzeba było wyciszyć konflikt, i zadbać o to, by wzburzona ludność nie prowokowała Niemców –  każde tego typu wydarzenie było wszak nagłaśniane i wykorzystywane przez hitlerowską propagandę.

Tymczasem u Lutzów wciąż się gotowało. W sierpniu do członków Polskiego Związku Zachodniego trafiła informacja, że podczas jednego z zebrań w restauracji przy Rynku spisano szczegółową, imienną listę wrogów Rzeszy. W przeddzień ataku Niemiec na Polskę Otto Lutz został aresztowany i – wraz z najbardziej aktywnymi działaczami mniejszości niemieckiej, podejrzewanymi o działalność przeciwko państwu polskiemu – wyprowadzony z miasta drogą na Skórcz.

Cień swastyki

Już w dniu wybuchu wojny głównymi ulicami Pelplina przeszedł pochód uciekinierów z Tczewa i dalszych miejscowości. Nie to miało jednak największy wpływ na życie mieszkańców – zmiany najważniejsze, a niemal niedostrzegalne, zachodziły pod powierzchnią codziennego życia, między ludźmi, którzy przez kilkanaście lat byli dla siebie dobrymi sąsiadami, teraz zaś podzielili się na dwa wrogie obozy. Pierwsi wierzyli, że trudności są przejściowe, a ich świat niebawem odzyska równowagę. Drudzy niecierpliwie odliczali godziny dzielące ich od katastrofy.

W niedzielę, 3 września polscy mieszkańcy Pelplina, jak zawsze, zapełnili ławy w prezbiterium katedry. W tej niezwykłej świątyni, stanowiącej namacalny dowód trwałości świata widzialnego, uświadamiającej nieusuwalny związek między rzeczywistością materii i rzeczywistością ducha, próbowali odzyskać wewnętrzną równowagę.

Jak wielu z nich mogło przyjść na mszę? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Według spisu z roku 1939, Pelplin liczył 4478 mieszkańców. Ilu było wśród nich katolików? I czy fakt, że jest się katolikiem, oznaczał bezwyjątkowo przynależność do polskiej wspólnoty narodowej? Kwestie te pozostawiam bez rozstrzygnięcia (pomocna mogłaby tu być uwaga z artykułu Józefa Milewskiego, który pelplińską mniejszość niemiecką określa jako „politycznie i gospodarczo silną”, lecz „nieliczną”; z kolei Mieczysław Orłowicz, autor „Ilustrowanego przewodnika po województwie pomorskiem”, wydanego we Lwowie w roku 1924, stwierdza, że „ludność tak miasta, jak i okolicy jest czysto polska i katolicka”). Msza musiała się odbyć dość wcześnie – obowiązywał wszak przepis soboru trydenckiego, nakazujący wiernym zachowanie postu od północy aż do chwili przyjęcia komunii św. O której rozpoczynało się nabożeństwo – o siódmej, ósmej, dziewiątej? Nietrudno byłoby to sprawdzić w dokumentach parafialnych. Załóżmy, że była to godzina ósma, ranek ciepły, słoneczny, zapowiadający dość wysoką temperaturę w południe i później. Z katedry wychodzili w milczeniu, niechętnie podnosząc wzrok. Dopiero na świeżym powietrzu rozwiązywały się języki – mówili jeden przez drugiego, w głosach brzmiał niepokój. Co będzie dalej? Lepiej posłuchać oficjalnych wezwań do ewakuacji czy pozostać na miejscu? Jeśli wyjeżdżać, to gdzie?

Gdy siedzieli w środku, wsłuchując się w kojący rytm łacińskich zdań i powtarzając wyuczone na pamięć frazy, w wyglądzie miasta zachodziły zasadnicze zmiany. Nie mogli ich dostrzec natychmiast po wyjściu na światło dzienne. Zresztą, nie wiem, którędy wychodzili – raczej od strony Collegium Marianum, czyli bramą w zachodniej fasadzie świątyni. Jeśli tak, perspektywa ulicy Mestwina, wiodącej ku centrum miasta, jeszcze przez chwilę była dla nich zamknięta. Możliwe jednak, że otworzono także dawną bramę główną, czyli tę od północy, zwieńczoną trzema archiwoltami i kamienną dekoracją w kształcie oślego grzbietu. Przeszedłszy pod tympanonem z piaskowca, przedstawiającym zmartwychwstałego Chrystusa i aniołów z narzędziami Męki Pańskiej – krzyżem, włócznią, koroną cierniową, biczem i gąbką nasączoną octem – wylegliby prosto na ulicę. Czy od razu rzuciłaby się im w oczy flaga ze swastyką powiewającą od niedawna na kamienicy Lutzów? Nie sądzę – od katedry to jednak przeszło sto metrów. Musieli ją zobaczyć po przejściu kilkudziesięciu kroków, a może dopiero wtedy, gdy wkroczyli na rynek, nazywany dziś placem Grunwaldzkim.

Natknęli się tam, obok wejścia do lokalu Ottona Lutza, na grupę mężczyzn  uzbrojonych w karabiny. Męclewski: „Na rękawach mieli opaski Selbstschutzu, na głowach granatowe, sukienne czapki z daszkiem i stojącymi bokami, z kształtu podobne do francuskiego czaka. Stali w milczeniu, wyprostowani i czujni, wpatrzeni w zbliżających się od katedry, zaskoczonych ludzi, którzy najpierw zwalniali, a potem przyśpieszali kroku, z lękiem omijając ich i schodząc z chodnika na jezdnię”.

Co zostało z Polski

Wdzięczny jestem autorowi „Pelplińskiej jesieni” przede wszystkim za ów ostatni, znaczący szczegół. Niemcy i ich karabiny sadowią się na chodniku. Wracający z niedzielnego nabożeństwa,  bezbronni Polacy zostają zmuszeni do zejścia na jezdnię. To przemoc (a przynajmniej groźba jej użycia) decyduje o pozycji każdej ze stron. Ci, którzy po nią sięgają, choć stanowią tu mniejszość, stają się panami sytuacji.

Wkrótce w mieście są już regularne oddziały niemieckie. Ciężarówki i wozy pancerne tarasują ulice, z przewoźnego megafonu płyną w przestrzeń słowa hitlerowskich rozporządzeń.

Zgrzyta brama kamienicy należącej do Lutzów, wybiega z niej osiemnastoletnia Margarete, nazywana Dittą. Nad jej głową, między oknami pierwszego i drugiego piętra, umieszczono napis „Hotel pod Orłem”. Teraz, kiedy wszędzie pełno umundurowanych mężczyzn, dzielnych chłopców z SS, SA i z Wehrmachtu – stosowniejszy byłby szyld dawniejszy, uchwycony na widokówkach sprzed roku 1918. Niemcom patrzącym na budynek wydaje się zresztą, że ów napis z minionej epoki przebija spod polskich liter. „Hotel Schwarzer Adler” – dziś te trzy słowa ściśle przylegają do rzeczywistości. W przeciwieństwie do flagi, którą przed oczami zaskoczonych żołnierzy i funkcjonariuszy rozpościera córka pelplińskiego restauratora.

Spodziewali się ujrzeć Hakenkreuz, symbol Wielkiej Rzeszy. A tutaj biel i czerwień.

Ale Ditta wie, co robi. Ditta ma mocne ręce. Chwyta płótno i drze na sztuki, a gdy strzępy lądują na jezdni, depce je z impetem, wołając wielkim głosem (słychać ją na ulicy Piłsudskiego, którą wkrótce przemianują na Adolf-Hitler-Strasse, i na ulicy Dmowskiego, której nowa nazwa brzmieć będzie: Hermann-Göring-Strasse): „Tyle zostało z waszej Polski”.

Ciąg dalszy za tydzień.