Ołówek Ditty Lutz (1)
Ciche, uparte stukanie. Uderzenia świeżo zaostrzonego ołówka o blat biurka. Trzy, cztery lub – jeśli chcecie – osiem lub dziesięć. Cisza i znowu.
Z tą dłonią mam problem, nie potrafię jej sobie wyobrazić, na razie powiedzmy więc jedynie tyle, że należy do niemieckiej dziewczyny, że dziewczyna nazywa się Margarete Lutz, ale wszyscy mówią do niej „Ditta”, nie „Margarete”. Oczywiście wszyscy Niemcy. Polacy najczęściej milczą. Odzywają się jedynie wtedy, gdy zostaną zapytani, kiedy wyda się im rozkaz mówienia.
Ołówek uderza w lakierowane drewno. Przez okno wpadają ostatnie promienie słońca zachodzącego gdzieś za katedrą, na której południową ścianę spogląda Ditta Lutz.
Niezgrabna i pamiętliwa
Czy rok, pół roku wcześniej córce niemieckiego restauratora przyszłoby na myśl, że jesienią 1939 r. siedzieć będzie za biurkiem w diecezjalnym seminarium w Pelplinie i współdecydować o losie aresztantów? Raczej nie. Choć, jak wszyscy, musiała zdawać sobie sprawę z nagłego przyśpieszenia historii. Co widziała, gdy przyglądała się własnemu życiu? Nieznośną pustkę i nudę? Monotonię wielu dni, bliźniaczo do siebie podobnych? Wszak ktoś dobrze zakorzeniony w rzeczywistości, ktoś, kto swoje życie postrzega jako źródło spokoju i wewnętrznego ładu, kogo nie uwiera jego własna egzystencja – ktoś taki nie zostaje z dnia na dzień pomocnikiem kata.
Osiemnastoletnia Margarete była jednym z trojga dzieci Ottona i Olgi Lutzów. Alojzy Męclewski, autor Pelplińskiej jesieni, książki, na którą często będę się tu powoływał, napisał o starszej z panien Lutz, Elisabeth, że „choć również nie odznaczała się urodą – była mimo wszystko ładniejsza od grubawej i niezgrabnej Ditty”. Tę ostatnią scharakteryzował zaś jako „zamkniętą w sobie, pamiętliwą i obdarzającą niechęcią każdego, kto nie okazał jej dość zainteresowania i życzliwości”. Informacje czerpał Męclewski od bezpośrednich świadków, materiały do swojej książki zbierał wszak pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. A jednak na jej kartach próżno szukać fotografii przedstawiającej Dittę.
Myślałem, że będę musiał poprzestać na powyższych uwagach, że słowa o „grubawej i niezgrabnej”, zakompleksionej i uraźliwej osiemnastolatce to cała wiedza, jaką dzisiaj, po niemal osiemdziesięciu latach od tamtych wydarzeń, dysponujemy. Jednak w filmie Andrzeja Machnowskiego, opowiadającym o wydarzeniach września i października 1939 r. w Pelplinie, natrafiłem na dwie fotografie, które mogą stanowić istotne uzupełnienie opisu z książki Męclewskiego. Obie przedstawiają zakrapiane alkoholem hitlerowskie konwentykle.
Mówiące fotografie
W scenie utrwalonej na pierwszym ze zdjęć uczestniczy trzynaście osób, dziewięciu mężczyzn i cztery kobiety. Fotograf stoi u szczytu podłużnego stołu, nakrytego obrusem w kratę. Na blacie kilka półmisków i talerzy, już niemal pustych, bukiet kwiatów oraz kieliszki i kielichy, część z nich opróżniona. W innych ciemny płyn – pomyślałem: wino, ale niemal wszędzie widoczny jest niewielki kożuch piany, raczej więc piwo, ciemne niemieckie piwo, niż wino. Zdjęcie najwyraźniej pozowane, trzech mężczyzn stoi bowiem u końca stołu, tuż za plecami osób siedzących, jeden z nich teatralnie unosi wypełniony kielich, inny trzyma w ręku jakiś symbol czy trofeum w kształcie litery „V”. Na ścianie w tle sceny, po obu stronach okna z firanką i zasłonami w prążki, dwie flagi hitlerowskie ze swastyką (może należałoby rzec: sztandary, bo dolną krawędź każdej z flag zdobi taśma z frędzlami; podczas oficjalnych uroczystości zatyka się je na drzewce, a wtedy powiewają, marszczą się na wietrze). W lewym kącie, na niewielkim stoliku, doniczka, nastroszona czupryna draceny. Mężczyźni ubrani w garnitury, z wyjątkiem jednego, który ma na sobie piaskowożółty uniform SA.
Margarete Lutz, nazywana Dittą, siedzi obok prawego narożnika stołu. Tak, to musi być ona. Ma na sobie bluzkę z prostymi czarnymi wykończeniami. Patrzy prosto w obiektyw, nie uśmiecha się, jest poważna. Czy trafnie się domyślam, że w ten sposób chce nam dać do zrozumienia coś, co można by ująć w następujące zdania: „Rozumiem wagę chwili. Potrafię udźwignąć los. Znam własną wartość i własne miejsce”.
No, właśnie – miejsce.
Przy czyim stole, w jakim pomieszczeniu, w którym z pelplińskich budynków odbywa się to zebranie hitlerowskiej elity? Czy nie w restauracji Lutzów? Wszak na pierwszym planie, tuż przed obiektywem aparatu, stoi szklany pucharek z plikiem serwetek do wycierania ust, dokładnie takich, jakie znaleźć można, tuż obok kwiatków w wazoniku i zestawu przypraw, na restauracyjnym stole.
Gdyby wśród postaci utrwalonych na światłoczułej kliszy ktoś kazał mi odnaleźć rodzeństwo Ditty, bez większego wahania wskazałbym dwie postaci po lewej stronie stołu – kobietę w bieli i młodzieńca siedzącego między nią a SA-manem. Wszyscy troje mają pełne, owalne twarze. Niewykluczone jednak, że Elisabeth Lutz, zwana Sisi, to ta trzecia, szczuplejsza dziewczyna u końca stołu (czarna bluzka w białe koła). Zresztą, ona mnie niemal zupełnie nie obchodzi – zamierzam mówić jedynie o Ditcie, której charakterystyczna fizys widoczna jest również na drugiej fotografii.
Co się dzieje u Lutza
Stół jest tu mniejszy, okrągły, obrus śnieżnobiały, na obrusie kilka butelek różnej wysokości i kształtu. Policzmy je. Cztery. Cztery butelki, z których trzy zostały już osuszone i tylko w ostatniej coś jeszcze zostało. Wino, nalewka albo sznaps barwiony palonym cukrem. Osoby zgromadzone przy stole trzymają w rękach wysmukłe kieliszki, wznoszą toast za Führera i niezwyciężoną, tysiącletnią Rzeszę. Zresztą, może wcale nie za Rzeszę, lecz za tego, kto przyniósł i postawił na stole butelki z trunkiem. Chętnie myślę, że piją zdrowie Ottona Lutza, ojca Ditty, że ponownie znajdujemy się we wnętrzu jego restauracji przy Rynku. Choć, przyznać trzeba, ściana w tle jest całkiem inna niż ściana na poprzedniej fotografii. Tapeta z kwiatowym wzorem, oleodrukowa reprodukcja w wymyślnej rzeźbionej ramie i dwa małe widoczki miejskie, ramki wąskie, liche; słowem – cała sceneria nieszczególnie wykwintna, ale twarze roześmiane, wszyscy dobrze się bawią, i gdyby nie opaska ze swastyką na ramieniu po prawej, należącym do jednego z mężczyzn, ani byśmy pomyśleli, że to wojna, że giną ludzie, że ktoś tam skazuje pelplińskich Polaków na śmierć, ktoś dogląda egzekucji, że stukanie ołówka o blat biurka może znaczyć coś więcej niż stukanie ołówka o blat biurka.
Lokal Ottona Lutza był przez całe lata odwiedzany również przez Polaków. Wspomina o tym Męclewski: „Kiedy wracali z odbywanych dwa razy w tygodniu ćwiczeń gimnastycznych miejscowego »Sokoła« lub z próby chóru i mieli pragnienie, wstępowali na piwo raz do Pruszaka, innym razem do Zawadzkiego, Wojaka lub Lutza, jak wypadło po drodze. Kiedy Pancierzyński, emerytowany oficer z Tczewa, wydzierżawił od Wojaka salę i założył tam kino – po seansie chodziło się na piwo do Wojaka, kiedy zaś Lutz jako pierwszy w Pelplinie zainstalował u siebie bilard, wszyscy chodzili do Lutza”.
Niestety, wskutek przemian politycznych w Rzeszy, mniejszość niemiecka w krajach Europy Środkowej radykalizowała się. Hotel i restauracja Lutza przemieniała się stopniowo w nieformalne lokalne centrum niemczyzny – odbywały się tam konwentykle, narady i zebrania. Organizatorzy dbali o to, by żaden postronny obserwator nie miał na nie wstępu. Zapewne brały w nich udział także Sisi i Ditta Lutzówny, czynne w lokalu ojca szczególnie wtedy, gdy gości było więcej niż zwykle i liczyła się każda para rąk zdatnych do pracy.
Ciąg dalszy za tydzień.
 
                     
                         
                         
                         
             
             
             
             
             
             
            