Przez dziurę w suficie (2)
W osadzie Marysin przebieg głosowania obserwowano przez dziurę w suficie. Czy funkcjonariusz przydzielony do tej odpowiedzialnej roboty leżał na brzuchu, wprost na podłodze?
Wieczorem, kiedy głosowanie będzie się zbliżało ku końcowi, ciało uniesie się na odrętwiałych rękach. Schody zagrają echem kroków. Chwilę później do pustego pomieszczenia na piętrze wejdziemy ja, który próbuję odtworzyć sceny z przeszłości, i ty, który czytasz, co zostało napisane. Wejdziemy i przez dziurę w suficie, przez szparę wydłubaną długim sowieckim bagnetem, oglądać będziemy finalny akt owej przydługiej październikowej tragikomedii.
Udaremniona kontrrewolucja
Komisja w Michniczach w powiecie święciańskim różniła się zasadniczo od większości komisji powołanych przez władze sowieckie – zasiadali w niej jedynie mieszkańcy wsi, nastawieni wrogo do zmian, jakie zaszły po 17 września. Chociaż przysłany przez „centralę” rosyjski nadzorca nie odnotował żadnych niepokojących wydarzeń podczas trwania elekcji, po otwarciu urny okazało się, że faktyczny rezultat wyborów w najmniejszym stopniu nie odpowiada oczekiwaniom stalinowskich urzędników.
W okręgu tym wystawiony został, jak się zdaje, jeden kandydat. Aby poprzeć jego wejście do Zgromadzenia Ludowego Zachodniej Białorusi, należało wrzucić do skrzyni kartę bez skreśleń i dopisków. Tymczasem jedynie na pięciu spośród dwustu siedemdziesięciu pięciu kart wydobytych ze skrzynki niczego nie dopisano i nie skreślono. Oddano pięćdziesiąt głosów przeciwko osobie wskazanej przez okupanta, na dwustu dwudziestu kartach głosujący dopisali nazwisko własnego kandydata, nieznanego nadzorcom i kontrolerom.
Przez szparę w suficie widać wnętrze urzędu gminnego w Świrze, dokąd zwozi się dokumenty z okolicznych wiosek. Naczelnik wstaje, kiedy wchodzą członkowie komisji z Michnicz. Treść gwałtownej wymiany zdań, do jakiej doszło w siedzibie świrskiej gminy, zapisał jeden z uczestników zajścia, kowal Władysław Łuksza. Przytaczam fragmenty owej relacji, skorygowawszy najbardziej rażące błędy.
„Nu, jak – dobrze?” – pyta naczelnik.
„Dobrze, dobrze” – odpowiadają, nie patrząc mu w twarz. Od razu widzi, że coś nie gra. A przecież miała być stuprocentowa frekwencja i pełne poparcie. Inaczej zaczną się kłopoty, może nawet spadną głowy! Chwyta karty i żąda jednoznacznej odpowiedzi: ile za, ile przeciw, ile ważnych, ile nieważnych? Więc mówią: tyle i tyle.
Potem już tylko wściekłość i wymachiwanie rewolwerem, pretensje i groźby: „Mówi, że zastrzeli za takie zezwolenie ludności na psucie biuletynów, na wystawianie sobie innych osób na deputatów, za naruszenie praw Związku Sowieckiego. Wyście przeprowadzili głosowanie wbrew zarządzeniom – to bezskuteczne, nieważne! Nie chcecie władzy sowieckiej! My was oswobodzili, dali wam ziemię, wodę, lasy, wszystko to jest wasze. Nie ma teraz panów, którzy was gnębili, bili, orali wami”.
Wykrzykuje jeszcze i jeszcze – o wolności, o Hitlerze, o opróżnieniu więzień. Wymyśla im od kontrrewolucjonistów i mierząc do nich z pistoletu, każe ustawić się pod ścianą.
Z góry widać tylko czubki głów, jedna jest całkiem łysa.
Na szczęście, okazuje się, że protokoły z pozostałych siół i gromad lepiej przystają do nowej rzeczywistości. Władysław Łuksza: „100% głosów i wszystkie dobre”. Kandydat namaszczony przez władzę przeszedł, naczelnik może zwolnić zakładników.
Obrachunki
Dorgiszki – wioska oddalona o jakieś osiemdziesiąt kilometrów od Wilna i o sto dwadzieścia kilometrów od Mińska. Na północ od Dorgiszek leży Oszmiana, która wtedy, pod koniec lat trzydziestych, jest siedzibą powiatu. Właśnie w Dorgiszkach, w domu kowala Skurnowicza, przewodniczącego komisji, odbywa się liczenie głosów. Skurnowicz i pozostali niewiele jeszcze rozumieją – do władzy sowieckiej ustosunkowani są nieprzychylnie, pozwolili ludziom głosować zgodnie z ich przekonaniami.
O tym, co się działo w mieszkaniu państwa Skurnowiczów, wiemy od jednego z ich znajomych, który nocą 22 października 1939 r. odwiedził przewodniczącego i jego rodzinę, pragnął się bowiem zapoznać z rezultatem wyborów. Nie mam pojęcia, jak ów człowiek się nazywał i czym się trudnił, co go spotkało w pierwszych tygodniach wojny i okupacji. Znam jedynie fragment relacji, którą spisał kilka lat później. Z tego, co przekazał, można wnioskować, że mieszkanie liczyło co najmniej dwa pokoje. „Komisja urzędowała w drugim pokoju, ja zaś zatrzymałem się w kuchni. Rozmawiając z gospodynią, przysłuchiwałem się obradom komisji”.
Na bielonych ścianach obrazy ze świętymi postaciami, pośrodku stół, na nim skrzynka, w tej chwili odwrócona dnem do góry, z jej wnętrza wysypują się karty wyborcze, które – jak się wkrótce okaże – nie są drukami ścisłego zarachowania, lecz doskonale wymiennymi elementami plebiscytowej układanki.
Pierwszy efekt liczenia – stwierdzenie 92-procentowej frekwencji. Kobieta w uniformie, którą autor relacji nazywa „sowietką-komsomołką”, przechadza się między liczącymi, zagląda w papiery, odpytuje i upewnia się, wpisuje ostateczne dane w odpowiednie rubryki. Zaczyna się sprawdzanie kart. Pierwsze dwadzieścia pięć głosów i jedynie dwa oddane prawidłowo. „Figa! Figa!” – powtarzają domorośli rachmistrzowie, z trudem maskujący satysfakcję.
Ze wspomnień bezpośredniego świadka: „Wtem komsomołka wpadła w szaloną złość, wszystkie głosy wsypała do pieca i spaliła, a odliczyła odpowiednią ilość głosów czystych do urny. Komisji wyborczej kazała podpisać niewypełnione blankiety protokołów […]”.
Aria z protokołem
Reprezentantka ludowej władzy rwie włosy z głowy, z jej gardła dobywa się nieludzki wrzask, coś jakby druga aria Królowej Nocy, ale w wersji dodekafonicznej, krzyk bezładny, zarazem zaś wpisany w jakiś niepojęty, wyższy porządek – w porządek państwa totalitarnego, gdzie nikt nie może czuć się bezpieczny, gdzie za niesubordynację, za niewykonanie rozkazu (a rozkaz dotyczący wyborów był najzupełniej jednoznaczny) ukarani zostaną nawet najbardziej skrupulatni spośród obserwatorów i obserwatorek, najwydajniejsi politrucy i politruczki, najgłębiej zaangażowani agitatorzy i agitatorki.
Głos rozhisteryzowanej kobiety uderza w strop izby, odbija się od ścian, przez uchylone okno przepływa w noc. Otwierają się drzwi i do pokoju kowala Skurnowicza wpada naczelnik ze wsi Świr, by swój własny lament złączyć z lamentem komsomołki. Nie jest to zwyczajny duet. Ów podwojony krzyk ma cel dydaktyczny – ukazuje słuchaczom rozmiar ich omyłki, objaśnia im dalekowzroczną mądrość Josifa Wissarionowicza, ojca narodów. Ale słuchacze pozostają głusi na nawoływania bolszewickich apostołów, gubią się w meandrach materializmu historycznego.
W powietrzu fruną białe karty, ogień połyka słowa wypisane niewprawną ręką: „precz ze Stalinem”, „precz z komunizmem”, „niech żyje Polska”.
Wprawne dłonie towarzyszy z Ukraińskiej Komunistycznej Partii (bolszewików) wycierają antysowieckie hasła, zręczne dłonie działaczy Białoruskiej Komunistycznej Partii (bolszewików) uzupełniają braki w urnach.
Z nieba spływa strumień papieru. Jakiś głos tubalny odczytuje nazwiska deputowanych.
 
                     
                         
                         
                         
             
             
             
             
             
             
            