Błogosławieństwo martwej ręki (3)
Sowieci przychodzą z urną, każą głosować denatowi, a denat słucha. Sowieci wiele mogą – ich władza przekracza i unieważnia prawa natury.
Sowieci przychodzą z urną, każą głosować denatowi, a denat słucha. Sowieci wiele mogą – ich władza przekracza i unieważnia prawa natury. Na wezwanie Stalina nieboszczyk powstaje z martwych, wrzuca kartkę do urny, po czym – jak gdyby nigdy nic – kładzie się na marach. W ojczyźnie światowego proletariatu to rzecz zwykła. Każde ciało winno maszerować w pochodzie rewolucji, przyczyniając się do utrwalenia zdobyczy bolszewizmu, do ugruntowania najsprawiedliwszego z ustrojów, w którym nie ma podziału na bogaczy i biedaków, kułaków i bezrolnych, żywych i zmarłych.
Prawda jest prostsza. U początku przedstawionej sceny leży strach. Przed tym, by odpowiedzialni za frekwencję w obwodzie sokólskim nie zostali ukarani, by władze zwierzchnie nie oskarżyły ich o brak gorliwości. Decydują się więc na postępek absurdalny, lekceważąc wszelkie normy obowiązujące w cywilizowanym świecie. Ich determinację można chyba uznać za pośredni dowód skuteczności stalinowskiego terroru, na który narażeni są także planujący i organizujący go funkcjonariusze.
Część i całość
To, o czym piszę, to sfera znaczeń podstawowych związanych z pośmiertnym głosowaniem w Sokółce. Wnioski sformułowane na podstawie logicznego rozumowania, uwzględniającego dane historyczne. A przecież jest jeszcze inna sfera, w której to, co zaistniało, przestaje być nagim faktem i staje się znakiem wyższego rzędu – symptomem, objawem i zapowiedzią. Nade wszystko zaś czymś, co w języku potocznym nazywamy symbolem, co uznajemy za znak pozostający w relacji do treści przezeń sugerowanych, odsyłający do innych znaków.
Aby wyjaśnić mechanizm działania symbolu Jerzy Ziomek odwołuje się do łacińskiego terminu tessera hospitalis. Dwa te słowa można by oddać w języku polskim za pomocą określenia „skorupka (ew. płytka, kostka, tabliczka) gościnności”. „Gościowi jako komuś przyjętemu do wspólnoty – pisze Ziomek – wręczało się odłamaną część tessera, drugą zaś zostawiało się u siebie. Tessera hospitalis służyła do rozpoznawania gościa tudzież gospodarza w innym czasie i w innym miejscu przez zestawienie dwu odłamków w ponowną całość”. Symbol to taka część, która świadczy o całości. Cechy fragmentu, który jest dany bezpośrednio, pozwalają wyobrazić sobie strukturę, z której fragment ów wyjęto. Nie jest to wyobrażenie ścisłe i precyzyjne, ale raczej sugestia dotycząca znaczeń.
W taki właśnie sposób chciałbym traktować sokólski incydent z października 1939 r. – jako część, która daje wyobrażenie o całości, która coś wielce istotnego mówi o porządku i celu wszystkich sowieckich działań wobec Polaków i Polski, podjętych w pierwszych tygodniach wojny i kontynuowanych przynajmniej do roku 1949.
Słowa, które mówią
„Zmarł w dniu wyborów mój sąsiad Biziuk Stanisław, to przyjechali do mieszkania i włożyli mu głos w martwe palce, podstawili urnę z głosami, potrząsnęli martwą ręką zmarłego i głos spadł do urny z głosami”.
Raz jeszcze czytam fragment relacji z Sokółki. Nie jest dziełem przypadku, że w owym zdaniu wielokrotnie złożonym najczęściej – i to wbrew wyraźnej potrzebie – powtarza się rzeczownik „głos”: „włożyli mu głos w martwe palce, podstawili urnę z głosami”, „głos spadł do urny z głosami”. Można odnieść wrażenie, że coś, co chciało się w tej irytującej repetycji ujawnić, wyzyskało językową nieporadność nadawcy komunikatu, uczyniło go swoim medium, posłużyło się jego komunikacyjnymi ograniczeniami dla realizacji własnych celów.
Czy nie ironia dyktuje taki porządek wypowiedzi? Bo przecie głos jest tu czymś najpełniej nieobecnym. Scena rozgrywa się w najdoskonalszej ciszy – uczestniczymy w przedstawieniu pantomimicznym. Milczą bliscy zmarłego. Milczą członkowie komisji. Milczy oficer NKWD. Milczy wreszcie sam trup. A mimo to, jak powiada bezpośredni świadek, „głos spadł do urny z głosami”. Choć nie miał nic do powiedzenia, denat wydał z siebie ostatnie słowo. Dokonało się bezgłośne głosowanie.
Równe zaciekawienie czytającego budzi pleonastyczne określenie „martwa ręka zmarłego”. I znowu – najprostsze byłoby wyjaśnienie wskazujące na niski stopień sprawności językowej autora relacji. Wszak ręka należąca do kogoś, kto opuścił już ziemski padół, nie może być żywa. Jeśli jednak rozdzielimy zdanie i człowieka, który je wypowiada, a na porządek semantyczny wypowiedzi spojrzymy, odnosząc się jedynie do rzeczywistości językowej – uderzy nas ukryte znaczenie słów. Informują nas te słowa, że siły nadprzyrodzone nie ingerują w świat sowiecki. Mówią wprost, że choćby wysłannicy Kremla i piewcy stalinowskiej konstytucji stanęli na głowie, nie ożywią tego, co zabrała śmierć. Krzyczą, że trup jest martwy nieodwołalnie.
Skrzynka z głosami
A całość, do której odsyła epizod z Sokółki? Można by ją zamknąć w krótkiej formule: historia i śmierć. Bo dzieje tej części Europy od września 1939 r. co najmniej do przełomu piątej i szóstej dekady XX w. są najlepszym dowodem na to, że polityka państw totalitarnych, mających ambicję radykalnego przemieniania świata, pozostaje w ścisłym związku z ludzkim umieraniem.
Kiedy wysłannicy Stalina weszli do izby, gdzie leżało ciało, sądzili zapewne, że wypełniają misję cywilizacyjną, że cel przed nimi postawiony wymaga i takiego, nadzwyczajnego, poświęcenia. Mówiono im od początku: państwo, które zajęli, trzeba rewolucyjnie zreorganizować, a ludziom oddać wolność. Oddawali więc – najpierw uznając ich za „obywateli Zachodniej Ukrainy”, wkrótce potem wręczając każdemu paszport ZSRS, wreszcie zapychając „najbardziej niebezpiecznymi” i ich rodzinami towarowe wagony i ekspediując je do krain północnych, gdzie w litościwym śniegu prostowały się ludzkie ścieżki, bladły imiona, znikały życiorysy.
Truchło spoczywające na łóżku niech wie, że przed wyrokami dziejów nie ma ucieczki. Proces cywilizowania wszystkich obejmie. Biorą Biziuka za ręce, spomiędzy palców wyplatają różaniec, dłonie są sztywne, ale udaje się wcisnąć biało-żółty świstek między kciuk a palec wskazujący. Teraz kłopot, bo stawy barkowy i łokciowy nieruchome, jakby ktoś nasypał piachu w dobrze naoliwione tryby. Musi się ruszyć enkawudysta. We dwóch manewrują pudłem, trzeci trzyma trupią rękę, potrząsa nią (wygląda to tak, jakby zmarły błogosławił bolszewicki trud), aż karta z nazwiskiem deputowanego wpada do wnętrza urny.
A jest to urna z głosami i zarazem – tak właśnie rodzą się znaczenia naddane – urna z prochami, z czaszkami i kosteczkami suszonymi przez wiatr północno-wschodni.
Z wnętrza urny dobiegają głosy, te same, które przez kolejne miesiące i lata będzie się słyszeć na stacjach południowo-wchodniej Małopolski i w innych częściach „byłego państwa polskiego”, w barakach Gułagu i w więzieniach, w obozach dla oficerów rezerwy i w katowniach ukrytych przed ludzkim wzrokiem. Enkawudysta uderza w urnę otwartą dłonią, słychać krótką komendę: Tiszina!, i wszystko cichnie.
Mogą już ułożyć tego polskiego trupa, mogą mu poprawić poduszkę.
 
                     
                         
                         
                         
             
             
             
             
             
             
            