Czas cudów (3)
Illud tempus „Zachodniej Ukrainy” i „Zachodniej Białorusi”, czas stwarzania nowego sowieckiego kosmosu – tak można by nazwać dwudziesty drugi dzień października 1939 r.
W kolejce
Jednym z najbardziej zastanawiających aspektów „wyborczego” spektaklu odgrywanego przez Sowiety na oczach całego świata jest szczególna dbałość jego reżyserów o pozory. W kimś, kto zapoznaje się ze sprawozdaniami, kto czyta relacje prasowe, nie może się zrodzić najmniejsza wątpliwość dotycząca uczciwości i transparentności wyborów. Wszystko wedle najwyższych demokratycznych standardów – zdają się przekonywać nowe władze. Nie przedstawiają jednak niezbitych dowodów. Zamiast to uczynić, nieustannie każą nam konfrontować się z nowymi przejawami poruszenia, jakie decyzja o przeprowadzeniu „plebiscytu” wywołała wśród ludności zamieszkującej północno-wschodnie i południowo-wschodnie ziemie II Rzeczypospolitej. Jakby opowieści o pojedynczych ludzkich reakcjach – dodane do siebie, zsumowane, nawzajem się wzmacniające i potwierdzające – mogły stanowić argument ostateczny i rozstrzygający. Sugestywna (najczęściej również: wykraczająca poza granice prawdopodobieństwa) narracja winna porwać słuchacza, sprawić, że dobrowolnie zrezygnuje z racjonalnej oceny faktów i podda się – urzędowo zadekretowanemu – zbiorowemu uniesieniu.
Czemuż innemu mają służyć rozsiane w relacjach doniesienia o formujących się przed lokalami wyborczymi długich kolejkach głosujących? W Białymstoku i we Lwowie, w Grodnie i Nowogródku, w Mołodecznie i Lebiedziewie oraz w dziesiątkach i setkach innych miejscowości ludzie z niecierpliwością czekają na otwarcie drzwi, na chwilę, kiedy członek komisji odszuka ich nazwisko na liście i wręczy im kartę z nazwiskiem kandydata, którą będą mogli – wzruszenie ściśnie ich za gardło – wrzucić do urny. A potem już tylko – wolność, równość, braterstwo.
Kilka godzin przed rozpoczęciem głosowania wysłannik „Prawdy”, organu prasowego Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików), przebywał w Brześciu. Miał tam zaobserwować symptomatyczną scenę.
Przed punktem wyborczym numer 38 kilka osób. Ciemno, jesienny chłód. W pewnym momencie w uchylonych drzwiach pojawia się głowa funkcjonariusza. Jego „współczujący głos” rozprasza ciszę. „Towarzysze – powiada – noc jest zimna. Proszę was, żebyście przyszli rano. Wybory zaczynają się dopiero o szóstej”.
Czy jest to wydarzenie autentyczne, czy wymyślono je na użytek polityki wewnętrznej i międzynarodowej – trudno rozstrzygnąć. Możliwe, że przez wzgląd na obecność korespondenta wszystko zostało zainscenizowane. Pełnomocnik KC KP (b) B, towarzysz Turko, kłamał lub nie, gdy w notatce służbowej donosił towarzyszowi Ejdinowi: „w lebiedziewskiej, kraśnieńskiej, radoszkowickiej, gródeckiej, mołodeckiej oraz w innych gminach wyborcy przybyli do punktów wyborczych 2–3 godziny przez rozpoczęciem wyborów”.
Istotna była motywacja tych wszystkich, którzy przed świtem znaleźli się na ulicach polskich wiosek i miast zagarniętych przez Armię Czerwoną. Znakomita większość z nich uczyniła to wbrew własnej woli.
Prawda agitatorów
Metoda bolszewików, jak metody wszystkich grabieżców w historii, którzy pragną legitymizacji własnych posunięć, była prosta: przekupstwo lub zastraszenie.
Na początek obietnice. Likwidacja wyzysku, sprawiedliwość społeczna, wolność dla wszystkich. Powszechny dobrobyt. Ziemia dla bezrolnych i małorolnych. Kie-rownicze stanowiska dla szeregowych pracowników. Zatrudnienie dla bezrobotnych. Wśród nich obietnice nijak się mające do rzeczywistości, bo oparto je na fałszywej diagnozie porządku przedwojennego – jak fantastyczne przekonanie agitatora, że przed nastaniem władzy sowieckiej nauczyciel ze wsi Krystowicze „zaprzęgał dzieci do bryczki i jeździł po wsi” czy wyobrażenia tow. Rawwina, które zreferowano w jednym z urzędowych sprawozdań o przedwyborczej akcji propagandowej: „W czasie pracy masowo-politycznej wykorzystywano miejscowy materiał, na przykład t. Rawwin, prowadząc pogadankę, wyjaśniał, że jeśli przed wojną chłop miał zapalniczkę, to musiał zapłacić złotówkę za to tylko, żeby postawili mu na niej pieczątkę; jeśli u chłopa żandarmi znaleźli zapalniczkę bez pieczątki, nakładali sztraf 15 zł lub 3 miesiące więzienia. Po to, żeby pójść do szkoły, trzeba było przyjąć katolicką wiarę – te informacje wykorzystywał on w swojej pracy agitacyjnej jako przykłady pastwienia się nad białoruskim narodem i miało to ogromne agitacyjne znaczenie”.
Po niemal 80 latach, jakie upłynęły od sporządzenia tego rodzaju dokumentów, najważniejsze jest pytanie, na które czytający nie potrafi odpowiedzieć: w jakim stopniu tematyka i forma urzędowego doniesienia oddaje rzeczywistą świadomość bolszewickich prelegentów i ich słuchaczy? W większych miastach wystąpienia agitatorów nierzadko kwitowano drwiącym, ironicznym uśmiechem, ale czy przeciętny mieszkaniec wioski na Podlasiu lub na Wołyniu był w stanie zweryfikować prawdziwość argumentów, czy dysponował umiejętnością skutecznego konfrontowania ich z własnym życiowym doświadczeniem?
Niektóre z uzasadnień i wnioskowań musiały trafiać i trafiały do przekonania tym przedstawicielom miejscowej ludności, których z polskością nie wiązało nic poza dokumentem potwierdzającym ich tożsamość. Jeśli ludzie ci nie dysponowali żadną wiedzą na temat poziomu i jakości życia w ZSRS, wobec propagandy sowieckiej pozostawali całkowicie bezbronni, a każdy symptom poprawy własnego losu traktowali jako wiarygodną zapowiedź generalnej zmiany na lepsze.
Orkiestra, kiełbasa i wolność
Sowieci postawili na grę pozorów. Bezpośrednio przed wyborami w niektórych miejscowościach pojawiły się dawno niewidziane produkty. Wykupującym je ludziom dawano do zrozumienia, że po zakończeniu „plebiscytu” pełne półki sklepowe będą normą. Wystarczy przypieczętować to, co i tak musi się wydarzyć, przed czym nie ma ucieczki. Karta z nazwiskiem kandydata wrzucona do urny to bilet do lepszego, szczęśliwszego życia.
W pobliżu wielu punktów wyborczych lub w ich wnętrzu przygrywały orkiestry. Nastawiono i włączono aparaty radiowe i patefony. Głosujący zapraszani byli do nieźle zaopatrzonych bufetów. We Lwowie funkcjonowały nawet specjalne pokoje, w których dzieci mogły się bawić, podczas gdy ich rodzice załatwiali przed komisją urzędowe formalności. W jednej z miejscowości postanowiono nagradzać najbardziej gorliwych wyborców niewielką porcją kiełbasy, pół kilograma na osobę. Gdzie indziej każdego, kto spełnił obywatelski obowiązek, raczono szklanką piwa.
Do najbardziej znaczących scen zapamiętanych przez uczestników październikowego spektaklu, wyreżyserowanego i odegranego przez NKWD, Armię Czerwoną oraz tysiące politruków i aktywistów przysłanych z Kraju Rad, należy wymiana słów między przetrzymywanym w więzieniu polskim policjantem a oficerem sowieckiej bezpieki nadzorującym przebieg głosowania. Autora relacji i szesnastu innych więźniów doprowadzono przed oblicze którejś z lokalnych komisji wyborczych w Nieświeżu. Wręczono im kartki i kazano je wrzucić do skrzynki ustawionej pośrodku lokalu. Ponieważ w więzieniu nie prowadzono agitacji, aresztanci nie mieli pojęcia, w czym uczestniczą. Nie mogło nie paść pytanie o to, czyje nazwisko figuruje na kartce. „To wasz przedstawiciel, który uwolni was z więzienia” – miał usłyszeć były stróż prawa, który, zupełnie nieświadomie, wykonując pozornie absurdalną czynność przenoszenia papieru z miejsca na miejsce, przykładał rękę do faktycznej likwidacji polskich Kresów Wschodnich.
Ciąg dalszy za tydzień.
 
                     
                         
                         
                         
             
             
             
             
             
             
            