Wyszukiwanie

Wpisz co najmniej 3 znaki i wciśnij lupę
,Maciej Mazurek,
05.08.2015 18:18

Magiczne zaklęcia

Jeśli w nadętej quasi-naukowej przemowie pojawiają się słowa „inkluzja” i „partycypacja”, to znaczy nieomylnie, że mamy do czynienia z ideologiczną nowomową.

Jeśli w nadętej quasi-naukowej przemowie pojawiają się słowa „inkluzja” i „partycypacja”, to znaczy nieomylnie, że mamy do czynienia z ideologiczną nowomową. Każdy projekt społeczny czy kulturalny, aby uzyskać dotację z Unii Europejskiej czy Ministerstwa Kultury, musi obowiązkowo zawierać te dwa wyrażenia.

Premier Ewa Kopacz jeżdżąca po kraju pendolino przez samo bycie między zwykłymi ludźmi powoduje – jak sobie pewnie wyobraża – ich inkluzję w sferę społeczną. Inkluzja jest to włączanie ludzi wykluczonych przez psychologiczne i społeczne dowartościowanie. Partycypacja zaś to uczestnictwo, czyli pozytywna konsekwencja inkluzji. Inkluzja i partycypacja to pozór demokracji, symulacja rzeczywistości, czyli jakiś rodzaj kiczu. Inkluzja stała się cnotą samą w sobie, a jej znakiem są często niedbale ubrani milionerzy w zniszczonych tenisówkach, czyli snobizm à rebours, względnie obieranie ziemniaków w Zachęcie jako akt artystyczny lub kopulacja na deskach teatru, mająca widzom ułatwić rozumienie sztuki. To nic nowego. W przededniu rewolucji francuskiej arystokracja ze snobizmu bratała się z motłochem.

Polityka schlebiania
W krajach postkolonialnych, do których należy Polska, inkluzja czasami przybierała postać ekstremalną. Mam na myśli np. działania artystyczne Artura Żmijewskiego z „Krytyki Politycznej”, który postanowił nauczyć niewidomych malowania! Albo angielski przykład inkluzji: dwa lata temu liczące 10 tys. członków brytyjskie stowarzyszenie świeckich zwróciło się do dwóch firm prawniczych, by zaskarżyły na drodze sądowej niektóre elementy przysięgi koronacyjnej monarchy jako archaiczne, ponieważ sugerują, że król jest boskim pomazańcem. Dyrektor wykonawczy tego stowarzyszenia Keith Por-
teous Wood cytowany przez tygodnik „Sunday Times” głosił, że „inwestytura [objęcie tronu] powinna mieć charakter inkluzywny”, tak by wszyscy obywatele niezależnie od wyznania czuli się przez nią dowartościowani, a nie powinna faworyzować anglikańskiego odłamu protestantyzmu, który traci na znaczeniu. Kluczowe jest tu właśnie słowo „inkluzywny”. Oznacza ono dążenie do likwidowania różnic, to zaś zdradza mentalność totalitarną.
W Polsce obóz rządowy zupełnie otwarcie udaje, że reprezentuje jedynie słuszny apolityczny światopogląd, uznając tradycyjną politykę za przeżytek. Słuchając mądrości europosła Adama Szejnfelda, można odnieść wrażenie, że jest on przekonany, iż „duch dziejów” wybrał jego „złote usta” do głoszenia prawd ostatecznych. Ale faktem jest, że pierwsza runda wojny kulturowej w Europie została przegrana przez konserwatystów. Liberałowie potrafią lepiej schlebiać ludziom, którzy są coraz gorzej wykształceni. Na szczęście polskie społeczeństwo dzięki doświadczeniu komunizmu jest bardziej odporne na masową manipulację i nie chce być w całości aż tak bardzo „europejskie”.

Substytuty polityczności
Ujęte w sztywne reguły, na wzór korporacyjny, europejskie życie kulturalne przestało być właściwie życiem, skoro praca umysłowa i artystyczna przestała być niezależna. Jednocześnie szafuje się słowem „niezależność” jak zaklęciem. Praca wolnych intelektualistów i artystów została unieważniona. Niewskazane jest zadawanie społeczeństwu trudnych pytań, bo to może uruchomić polityczny potencjał obywateli. Pytania, które ta nowa oligarchiczna struktura panująca stawia społeczeństwom, są puste lub wypełnione treściami ideologicznymi, które ze zwykłym ludzkim życiem, rzeczywistymi problemami mają niewiele wspólnego. Te treści ideologiczne (gender) zaś generują problemy, wywołują konflikty, a ci, którzy je wywołują, natychmiast obsadzają siebie w roli lekarzy. A partycypacja i inkluzja to remedia na wszystkie społeczne problemy.
Zakłamanie tej retoryki polega na tym, że na sztandarach ma wypisane szlachetne hasła powiększania obszarów demokracji, kultury, sztuki i edukacji. Wzrost konsumpcji dóbr kulturalnych usiłuje się przedstawić jako świadectwo rozkwitu kultury. Ale ta masowość niewiele mówi nam o jakości tego, co jest konsumowane. Jak zauważył Frank Furedi, w klasycznym liberalizmie życie intelektualne i artystyczne pozostaje w stanie napięcia z rynkiem. Mimo handlowej presji artyści pisarze są zdolni tworzyć i rozwijać idee oraz dążyć do doskonałości. Ta presja może działać inspirująco. Dziś, podobnie jak w latach 60., presja rynku działa tak, by wiedza i sztuka stawały się towarem. Problemem nie jest jednak tutaj ekspansja głupiej rozrywki, lecz brak wsparcia dla standardów intelektualnych i artystycznych, brak polityki kulturalnej, która traktuje obywatela poważnie. A poważne traktowanie oznacza traktowanie obywatela jako podmiotu politycznego, który jest suwerennym bytem. To jednak nie jest pożądane. Trzeba go zatem oszukać substytutami polityczności. Do tego służą inkluzja i partycypacja, czyli strategia równościowa.

„Liberalna” pogarda
Wymóg partycypacji wyborczej powodował, że rządzący od ośmiu lat używali zarówno politycznych wpływów, jak i sił rynku, niszcząc go jednocześnie, żeby osiągnąć swój cel. Tym celem było i jest wychowanie biernego, miernego i wiernego wyborcy. Obóz rządowy wiele zrobił, aby odpolitycznić Polaków, obsadzając w roli oszołomów obywateli świadomych tego, czym jest polityka. Ta operacja na szczęście się nie powiodła. Do pewnego czasu skuteczne były infantylne inicjatywy obmyślone po to, by „nawiązać kontakt ze społeczeństwem”. Niektóre mogły budzić tylko zażenowanie (orzeł z czekolady).
Nie mechanizmy rynkowe, ale inżynieria społeczna jest zagrożeniem dla wolności intelektualnej i wolnej działalności artystycznej. A bezpardonowa walka o „wolność wypowiedzi” spowoduje, że powstaną w końcu wydziały cenzorskie, bo przecież jedynie liberał jest człowiekiem oświeconym. W domach „ludzi nowoczesnych” rozmowa o pozycjach seksualnych przy stole jest cool, wzmianka o religii to obciach, co znaczy, że nastąpiło przemieszczenie tabu.
Przytoczę wypowiedź jednego z amerykańskich liberałów z chwili przypływu szczerości w roku 2000, charakterystyczną dla nowej neoliberalnej elity na całym świecie, zwłaszcza w Unii Europejskiej. „Myślę, że problem leży w tym, iż my jako liberałowie jesteśmy generalnie dużo inteligentniejsi, rozsądniejsi i lepiej wykształceni i dlatego możemy pozwolić sobie na zadziwiająco wiele, żeby przekonać społeczeństwo o spójności naszych czystych i dobrze obmyślonych argumentów. Słuchacze – gdyby ktoś nie zauważył – nie zawsze to rozumieją! Podejrzewam, że problem tkwi nie w mówcy, lecz w większości wypadków właśnie w słuchaczach”.
Przekonanie, że społeczeństwo jest zbyt głupie, aby zrozumieć „szlachetne” ideały liberałów, jest wyrazem głębokiej pogardy dla obywatela. Pozwala przerzucać odpowiedzialność za ignorancję na niby niewykształcony elektorat. Pogarda dotyczy tych, którzy nie chcą ulec perswazji „oświeconych”, którzy widzą zbliżające się coraz liczniejsze bataliony funkcjonariuszy jeszcze niezinstytucjonalizowanego Ministerstwa Prawdy.