Z nimi nie ma sensu dyskutować
Związki zawodowe zmarnowały ostatni rok. Efektem tych zaniechań jest bezczelna „propozycja” sześciodniowego tygodnia pracy, do której przymierza się rząd.
Ponad rok temu, w miesiącach wakacyjnych, „Gazeta Polska Codziennie” opublikowała mój tekst, w którym wskazywałem na związki zawodowe jako siłę, która poza mechanizmem wyborczym może obalić władzę Donalda Tuska. Dziś Platforma odbija się w sondażach, premierem jest Ewa Kopacz – symbol patologii PO, Donald Tusk zaś szykuje się do objęcia intratnej posady w Unii Europejskiej w nagrodę za posłuszne merdanie ogonem pod dyktando pani Merkel. Czy oznacza to, że związki zawodowe przegrały walkę o ustanowienie w Polsce cywilizowanych rządów, szanujących prawa obywateli, a przede wszystkim działających w celu rozwiązywania ich problemów? Bynajmniej, one w ogóle jej nie podjęły.
Historia czasu zmarnowanego
Jest taki dowcip: „Dlaczego w Czechach nie było ruchu oporu? – Bo Niemcy nie pozwalali”. Jego przesłanie jak ulał pasuje do postawy polskich związków zawodowych w ostatnim roku rządów Platformy Obywatelskiej. W maju tego roku przeprowadzałem wywiad z przewodniczącym Solidarności Piotrem Dudą, który zapytany przeze mnie o możliwości przejścia do bardziej radykalnych form protestu, np. strajku generalnego, odpowiedział: „W tej kwestii krępuje nas prawo. Tak nam uszyto ustawę o związkach zawodowych, że w przeciwieństwie do innych krajów, nie mamy możliwości bezpośredniego strajku przeciwko rządowi”. Nie jest moją intencją drwić z tej legalistycznej postawy, jednak dzisiaj widać wyraźnie, że w kraju rządzonym przez mafijne sitwy jest ona wyjątkowo nieskuteczna.
We wrześniu 2013 r. miała miejsce w Warszawie wielka manifestacja związkowców, której zarzewiem była arogancka postawa rządu PO-PSL w komisji trójstronnej i próby zamachu na prawa pracownicze. Padały wówczas ze strony związkowców mocne i słuszne słowa, jednak nic z nich nie wyniknęło. Po ponad roku z okładem od tamtego dnia rząd – już nie Tuska, a Kopacz – szykuje wielkiemu kapitałowi kolejny upominek kosztem polskich pracowników – sześciodniowy tydzień pracy. Powstać ma kolejna oprócz zatrudnionych na umowach śmieciowych kasta faktycznych niewolników.
Porównanie wszystko powie
By zrozumieć dramat polskich pracowników, najlepiej jest porównać ich zarobki – a raczej ich siłę nabywczą – z portfelami pracowników krajów bardziej cywilizowanych. Dopiero z tej perspektywy widać naszą nędzę, a także bandytyzm pomysłów przykręcenia polskim pracownikom śruby.
Bardzo wymownie wypada tu zestawienie informacji o polskim i angielskim oddziale amerykańskiej firmy Amazon, giganta w handlu internetowym. Niedawno polskie media wspominały, że Amazon poszukuje u nas kilku tysięcy pracowników do swoich magazynów. Proponowana im podstawowa pensja na rękę miała wynosić ok. 1500–1600 zł.
Tymczasem w 2011 r. w Wielkiej Brytanii telewizja BBC nakręciła z ukrytej kamery materiał o skandalicznych – według brytyjskich standardów – warunkach pracy w angielskim Amazonie. Dziennikarze oburzali się, że za odhumanizowaną, wyczerpującą pracę firma płaciła 6,5 funta za godzinę, czyli ok. 34 zł. W polskim Amazonie wychodzi na to, że pracownik będzie dostawał ok. 9 zł, czyli prawie cztery razy mniej niż w oddziale w Wielkiej Brytanii. Nie trzeba chyba dodawać, że koszty życia na Wyspach nie są cztery razy wyższe niż w Polsce – przykładowo, za żywność trzeba zapłacić średnio zaledwie dwa razy wyższe kwoty.
Brytyjscy dziennikarze pomstowali, że przeciętne wynagrodzenie w tamtym czasie w ich kraju wynosiło 13,60 funta za godzinę! W Polsce nie możemy w ten sposób krytykować Amazona, bowiem zaoferował dla niewolników standardowe, rynkowe warunki. Okazuje się zatem, że to, co w Anglii było przedmiotem skandalu, w Polsce mogłoby być obiektem marzeń.
W świetle tego przykładu – przecież nie skrajnego, a raczej typowego – rząd, który planuje jeszcze bardziej obłożyć pracowników pracą za psi grosz, nie zasługuje na dialog. Rozmowę można prowadzić z kimś, kto ma dobrą wolę i szuka dróg wyjścia z impasu, a nie z nadzorcami niewolników.
Gniew obywatelski
Oczywiście związki mogą przyjąć strategię na przeczekanie, licząc, że w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych do władzy dojdzie inna ekipa. Być może do tego czasu nie nastąpią skandaliczne zmiany prawa, a jeśli nastąpią, być może zostaną odwołane. Co jednak, jeśli ten scenariusz spali na panewce? Rysują się tu dwa zagrożenia – skuteczna propaganda, docierająca do umysłów ludzi pozbawionych autonomii myślenia (oczywiście w świecie polskiego purnonsensu mogą to być także pracownicy magazynowi amerykańskiego koncernu i inni w podobnej sytuacji) oraz groźba sfałszowania wyników wyborów, która jeszcze do niedawna mogła się wydawać histerią środowiska prawicy, jednak choćby wobec doniesień o rosyjskiej obecności w zapleczu informatycznym państwa polskiego staje się realną ponurą alternatywą. Co wtedy – czy związki znów będą próbowały rozmawiać? I z kim – może z rządem Sławomira Nowaka?
Wydaje się raczej, że rozsądna strategia związków powinna polegać na stopniowej radykalizacji nastrojów i budowaniu świadomości, że metodami zgodnymi z ustawą o związkach nic w Polsce nie da się ugrać na tym polu. Ścierając się z nihilistyczną Platformą, bez argumentu siły niczego się nie uzyska. Respektowanie ustawy o związkach jest nieporozumieniem, skoro po drugiej stronie stoją ludzie reprezentujący państwo, które na każdym kroku depcze konstytucję – czy to w zakresie prawa do ochrony zdrowia, czy to w zakresie ponoć bezpłatnej edukacji, czy to – co znamy z taśm – gwałcąc niezależność banku centralnego.
Analogia w działaniu
Pytanie tylko, czy jest kim przeprowadzić taką rewolucję? Skala wspomnianego wyżej wrześniowego protestu daje nadzieję, że jednak tak. W gruncie rzeczy odpowiedź negatywna kazałaby się zastanawiać, czy Polska w ogóle ma przed sobą perspektywę trwania. Skoro bowiem kilkaset tysięcy członków Solidarności – w tym wielu mężczyzn mających często problem z zapewnieniem zwyczajnych w Europie XXI w. warunków życia swoim rodzinom, ale równocześnie działających w ramach zorganizowanej struktury – nie byłoby w stanie wziąć sprawy we własne ręce, to fatalnie świadczyłoby to o duchu w narodzie.
Warto pamiętać, że z formalnego punktu widzenia III RP stanowi kontynuację PRL-u. W PRL-u zaś pierwsza Solidarność musiała niezgodnie z prawem wywalczyć sobie prawo do istnienia. Być może skoro dzisiejsza władza nawet w wymiarze symbolicznym sprzyja PRL-owi, urządzając państwowe pochówki komunistycznym zbrodniarzom, nadszedł czas, by Solidarność wróciła do swoich korzeni. Czyli walki z wrogą obywatelom władzą – odwołując się do wszelkich metod poza prymitywną przemocą i terrorem.
Cały tekst w poniedziałkowej "Gazecie Polskiej Codziennie"