Wojna tuż-tuż
„Potrzebna jest wyraźna reakcja USA i sojuszników” – podkreśla „Washington Post”, komentując zestrzelenie boeinga malezyjskich linii lotniczych.
Ten piątkowy wpis na stronie internetowej wskazuje na kierunek rzeczywistych konsekwencji tragedii, która dokonała się na ukraińskim niebie, a które mogą dotknąć Stary Kontynent. Niestety, nie można wykluczyć nawet najczarniejszych scenariuszy. Prorosyjscy separatyści, niezależnie od tego, czy z powodu braku profesjonalizmu, czy celowo, zestrzelili bowiem samolot pasażerski, na którego pokładzie znajdowało się blisko 300 osób. Zdecydowana większość z nich to byli obywatele państw członkowskich Paktu Północnoatlantyckiego. O ten tragiczny czyn są podejrzewani ludzie z jednostek czy środowisk, które już zapisały się na kartach historii terroryzmu.
Arogancja Putina
Walka z terroryzmem od pamiętnego września 2001 r. została wpisana przez USA do kanonu strategicznych celów amerykańskiej polityki obronnej. Wszystko wskazuje na to, że od momentu otrzymania wiadomości przez Waszyngton o zestrzeleniu samolotu malezyjskich linii lotniczych Biały Dom rozpoczął przygotowania do ewentualnego uruchomienia swoich sił zbrojnych. Pierwszym etapem jest rozpoznanie tragedii. W odróżnieniu od katastrofy smoleńskiej z 10 kwietnia 2010 r., Amerykanie na prośbę Kijowa wsparli starania o ustanowienie międzynarodowej komisji do zbadania tego wypadku. Czy była to zaplanowana zbrodnia, czy przypadek? Czy był to zatem akt terroru, czy też tragiczna pomyłka? W odróżnieniu od Amerykanów, zarówno separatyści, jak i Moskwa już wiedzą. Pytań nie mają. Prezydent Putin oznajmił, że wina spada na Kijów, bo zestrzelenie samolotu nastąpiło nad terytorium tego państwa. Jego zdaniem wypadek ten będzie świadczył o słuszności jego tezy, że Ukraina w tej formule personalno ustrojowej nie jest tworem zdolnym do samoistnienia i samostanowienia. Tak jakby to nie on i jego służby były tego przyczyną. Co więcej, szantaż jest czytelny: Rosja nie pozwoli na stabilizację w tym państwie, a skutki? – sami widzicie…
Rosja zamierza zatem wykorzystać to nieszczęście, by wpisać je w swoją strategię polityczną. Jaki jest cel tej strategii? To złożenie oferty Unii Europejskiej, a konkretnie Niemcom, by – zanim USA zajmą terytorium Europy Środkowo-Wschodniej swoimi tarczami i jednostkami wojskowymi – powołać „wspólny gabinet troski” nad Ukrainą, i szerzej strefą Starego Kontynentu. Dotychczasowe umizgi niemiecko-rosyjskie tylko napędzają i użyźniają kolejne sekwencje powstającego w Moskwie planu.
Podobnie jak niegdyś, 10 kwietnia 2010 r., polski rząd zadecydował, by oddać śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej w ręce MAK u, tak samo dziś czynią to separatyści, przekazując – jak się wydaje – najważniejsze dowody (czarne skrzynki itd.) Moskwie. W odróżnieniu jednak od rządu Donalda Tuska, który zdecydował, by zwinąć śledztwo smoleńskie do rozmiaru jednośladowego raportu Anodiny, władze Ukrainy wręcz żądają umiędzynarodowienia komisji, która zajęłaby się wyjaśnieniem tragedii powstałej na jej terytorium. Umiędzynarodowienie i rozszerzenie liczby stron, które – zdaniem premiera Arsenija Jaceniuka – mają dążyć do odkrycia prawdy materialnej o tragedii, to nie tylko cel sam w sobie. Wydaje się, że władze Ukrainy rozumieją, iż ich bezpieczeństwo i całość zależą od stopnia zaangażowania się państw NATO z USA na czele. Zginęli bowiem obywatele m.in. Holandii, Francji, Wielkiej Brytanii i Niemiec. Nie chcą być ofiarą planu Moskwy, a nie widzą po stronie Unii Europejskiej determinacji, by powstrzymać apetyty Kremla.
Zapatrzeni w Rosję
To zaangażowanie USA, czyli NATO, może jednak doprowadzić nie tylko do odkrycia prawdy (czego my nie dostąpiliśmy po 10 kwietnia 2010 r.), ale także do zareagowania zgodnie ze strategią wypracowaną przez kolejnych prezydentów Stanów Zjednoczonych po 11 września: Afganistan, Irak…
Tymczasem pierwsze rozmowy prowadzone między przedstawicielami USA i Rosji mogą świadczyć jednak o wzajemnym rozumieniu swojej siły i słabości. Z jednej strony sobotnie spotkanie sekretarza stanu USA Johna Kerry’ego z ministrem MSZ-etu Rosji Siergiejem Ławrowem może być bowiem odczytane w kategoriach spychania przez te państwa Unii Europejskiej do roli obserwatora wielkiej polityki prowadzonej przez światowe potęgi. Z drugiej zaś jednoznaczna deklaracja USA i Rosji, że zakończenie konfliktu na Ukrainie powinno nastąpić drogą pokojową, a nie militarną, obnaża bezradność Stanów Zjednoczonych, gdyż Rosja jest już obecna militarnie na Ukrainie. Wydaje się, że to państwa europejskie – jako słabsza strona – zaczną mówić głośno i logicznie to, co każdy obywatel Starego Kontynentu wiedzieć powinien od dawna, od roku 1920, 1944 czy też 1956: „Czasami zachowujemy się tak, jak byśmy potrzebowali Rosji bardziej niż Rosja nas” – stwierdził ostatnio premier Wielkiej Brytanii David Cameron, krytykując także swoich partnerów z Unii Europejskiej.
Autor jest redaktorem naczelnym „wSieci Historii”