Impuls polityczności
Śledziłem wizytę Jarosława Kaczyńskiego w Wielkopolsce w dniach 6 i 7 kwietnia. Tłumy na spotkaniach, temperatura rozmów i żywe dyskusje ich uczestników pokazują, że letarg został przerwany. Polska znów na serio obchodzi coraz większą grupę Polaków.
Wielkopolska to zagłębie PO, SLD i PSL. Dlaczego ten region, przed II wojną o silnych wpływach Narodowej Demokracji, jest dzisiaj zdominowany przez partie nawiązujące do spuścizny ideowej PZPR, to dla wielu pozostaje zagadką. Patrzyłem z przygnębieniem na wyniki wyborów. Zwyciężało tu zwykle kiedyś SLD, teraz PO. Siła prawicy i ugrupowań niepodległościowych opiera się na województwach wschodnich, gdzie podczas okupacji niemieckiej i wprowadzania komunistycznego totalitaryzmu silny był zbrojny ruch oporu. W Wielkopolsce tego nie było, gdyż region ten był nasycony ludnością niemiecką. Krążył swego czasu dowcip, który wskazywał na Wielkopolan jako ludzi wychowanych na pruską modłę: „Dlaczego w poznańskim nie było partyzantki? Bo była zakazana”.
Ogromne znaczenie dla złamania społecznego oporu miały jednak wydarzenia z Czerwca 1956 r., czyli masakra robotników dokonana na oczach poznaniaków w biały dzień. Konsekwencją tych wydarzeń było nasycenie stolicy regionu, Poznania, esbecką agenturą.
Ożywienie
Zapowiedź wizyty prezesa Kaczyńskiego w kilku mniejszych miastach Wielkopolski mogła wzbudzić niepokój o frekwencję na spotkaniach. Pojechałem zobaczyć, jak to wygląda, do Nowego Tomyśla. Sala nowotomyskiego domu kultury licząca 350 miejsc siedzących była dosłownie nabita ludźmi. Część osób stała na korytarzu. Podobnie było w Środzie, w Świebodzinie i innych miastach. Jarosław Kaczyński odwiedził w tych dniach także Wschowę, Milicz, Ostrzeszów. Można zatem śmiało powiedzieć, że Wielkopolska się budzi.
Duża w tym zasługa posłów PiS z tego regionu – Pawła Szamałachy, Maksa Kraczkowskiego i Tadeusza Dziuby, którzy zaangażowali się w pracę aktywizowania ludzi w terenie, w uruchomienie procesu budzenia się polityczności. Ale to ożywienie polityczne to także znak czasu. Ludzie budzą się z letargu, jaki zaaplikowała im III RP. Można było to obserwować po końcu spotkania, sporo osób nadal prowadziło rozmowy na parkingu, w restauracji, żywo gestykulując, czasem kłócąc się, nie chcąc się rozejść. Czuło się też, że rozmówcy są spontaniczni, nie są spętani niewidzialnymi nićmi interesowności czy strachu, jak to miało miejsce za komuny po partyjnych masówkach czy teraz w PO czy PSL, gdzie cały czas żyje i reprodukuje się duch PRL. To byli ludzie, którzy przyszli na spotkanie z Jarosławem Kaczyńskim powodowani troską o dobro wspólne.
Polityczność a republika
Takie spotkania są silnym impulsem do obudzenia politycznych dyspozycji duszy, które usiłował zniszczyć terror, socjotechnika totalitarna, a przez ostatnie 20 lat propaganda III RP.
Polityczność wymaga przekroczenia horyzontu własnego interesu, przekroczenia własnego narcyzmu i egoizmu. To nic innego, jak poszukanie społecznego spełnienia w sferze publicznej w uczciwej rywalizacji i kooperacji z innymi ludźmi. Impuls wychodzi z wnętrza duszy, jest potrzebą swobody i wolności w uczciwej rywalizacji, która kreuje najlepszych i najzdolniejszych na liderów. To jest świat, którego nienawidzą lewacy i totalitaryści, bo trzeba do niego wnieść kompetencje i uczciwość. Świat totalitarny wyhodował „nowego człowieka”. Ten „nowy człowiek” to właśnie byt „wykastrowany” z takiej kategorii jak polityczność. A bez polityczności, czyli żywego uczestnictwa w sferze publicznej, nie ma republiki, a bez republiki nie ma wolności. Uporczywa „praca” mediów, które substytuty polityczności lokują w programach-konkursach o gotowaniu czy wychowywaniu jednostek narcystycznych, przestanie być skuteczna, bo właśnie nie staje już kiełbasy na grillowanie. A obudzenie polityczności jest warunkiem zmiany.
Polityczność a Smoleńsk
SLD, PO i PSL to partie wywodzące się z PRL, replikujące zachowania aparatczyków. Ofiarują jakąś symulację polityczności, fasadową troskę o państwo i dobro wspólne, faktycznie bowiem działanie ich nie jest zgodne z polską racją stanu. Widać to szczególnie silnie po 10 kwietnia 2010 r. Polska narodowa racja stanu oznacza dążenie do pełnego wyjaśnienia smoleńskiego dramatu. To jest sprawdzian. Ten, w kim nie ma tego dążenia i oburzenia na zachowanie polskich władz w tej sprawie, ten faktycznie rezygnuje z udziału w narodowej wspólnocie politycznej. PO jako partia rządząca po Smoleńsku postawiła wielu swoich członków i sympatyków w bardzo trudnej psychologicznie sytuacji. Skala kłamstw, matactw elity tej partii rzuca cień na szeregowych członków tego ugrupowania. Zresztą dotyczy to także działaczy PSL czy SLD, których liderzy zachowują się w tej sprawie tak samo jak kierownictwo PO. Wszyscy oni – członkowie i zwolennicy tych partii – zachowują się jak zdradzana notorycznie żona bogatego męża, która oczywiście wie doskonale o zdradach, ale nie ma zamiaru się rozwieść, bo to oznacza utratę konfitur i niepewną przyszłość. Stosuje zatem ta biedna kobieta mechanizm wyparcia. Prawda do niej nie dociera. Po ludzku można ją zrozumieć. Może zasługiwać nawet na jakieś współczucie, ale już nie na szacunek.
Na zakończenie jeszcze słówko o polityczności. Jest ona tożsama z thymos, z gr. walką o uznanie, dumę. Miałem poczucie podczas tego spotkania, że uczestniczę w sięgającej do tradycji świata greckiego prawdziwej, szorstkiej, a nie lukrowanej, demokratycznej debacie. W Nowym Tomyślu spotkałem potomków konfederatów barskich i Ateńczyków z epoki Peryklesa jednocześnie.