Wyszukiwanie

Wpisz co najmniej 3 znaki i wciśnij lupę
Media

Koncesjonowana wolność słowa. Dziennikarz skazany dzień po słowach Tuska

Dzień po tym, jak Donald Tusk zapewniał na konwencji Platformy Obywatelskiej, że tylko on może obronić w Polsce wolność słowa, sąd skazał dziennikarza Tomasza Duklanowskiego za to, że ujawnił aferę Grodzkiego, czyli tzw. aferę kopertową. Kuriozalne uzasadnienie tego wyroku pokazuje, że tak naprawdę mamy do czynienia z zemstą polityczną. Po raz kolejny widzimy, że im „uśmiechnięta” władza jest słabsza, tym większa jej ostentacja i agresja w działaniu.

Okazuje się, że sędzia Iwona Ramotowska uznała za wiarygodne zeznania byłego funkcjonariusza stalinowskiego Urzędu Bezpieczeństwa (a następnie SB), który twierdził, że proponowano mu pieniądze za „oczernianie” Grodzkiego. Trzeba tu zaznaczyć, że były ubek, snując swoje „rewelacje”, nie był w stanie podać właściwie żadnych szczegółów możliwych do zweryfikowania. 

Dintojra wobec dziennikarza

Nie przeszkodziło to jednak Ramotowskiej wyrzucić „do kosza” relacji kilkunastu (!) świadków, którzy potwierdzili fakt przyjęcia przez Tomasza Grodzkiego łapówek. Oczywiście nie przedstawiła ona żadnego sensownego argumentu za tym, czemu słowa jednego stalinisty okazały się prawdziwsze niż kilkanaście zeznań niepowiązanych z sobą osób. Mamy więc tu do czynienia z intencjonalną ostentacją, której kontekst polityczny wydaje się oczywisty. Po co jednak obecnej władzy potrzebna aż taka „bezczelność”? 

Pamiętajmy, że nie tak dawno temu dostała ona jeden z najpotężniejszych ciosów w ciągu ostatnich dwóch lat – chodzi o skazanie (w pierwszej instancji) na bezwzględne więzienie jej kluczowego człowieka, czyli Stanisława Gawłowskiego. Nieprzypadkowo prawie że natychmiast po tym wyroku prokuratura, znów ostentacyjnie, skręciła sprawę Sławomira Nowaka. To, co spotkało redaktora Tomasza Duklanowskiego, jest kolejną odsłoną tego spektaklu. „Uśmiechnięty” układ mógłby „po cichu” załatwić sprawę Grodzkiego, ale nie chce. Zamiast tego wysyła komunikat o swojej sile, o tym, że może wszystko, że nadal kontroluje państwo i zabezpiecza interesy swoich ludzi. Jego adresatami są i dziennikarze, żeby za bardzo nie „podskakiwali”, i jego sojusznicy, żeby wiedzieli, że mogą się czuć bezpieczni, że Gawłowski to tylko wyjątek potwierdzający regułę. 

Kuriozalny wyrok

Kluczową kwestią jest też to, kto został skazany. Tomasz Duklanowski w Szczecinie jest symbolem walki z lokalnymi układami ludzi związanych z Platformą Obywatelską. Dzięki jego dziennikarskim śledztwom udało się ujawnić szereg patologii w najwyższych strukturach PO. Duklanowski zapłacił za to zresztą bardzo wysoką cenę – wystarczy sobie przypomnieć koszmarną nagonkę, jaką KO i szczujnie medialne urządziły na niego po samobójczej śmierci syna posłanki Magdaleny Filiks. Dziennikarz ten jest ewidentnym obiektem dintojry i ma służyć za przykład tego, co się dzieje, jeśli ktoś ruszy ludzi Tuska. Wobec takiej osoby władza nie mogła sobie pozwolić na porażkę.

Skazanie Duklanowskiego ma – bez dwóch zdań – wywołać efekt mrożący. To swoiste zabezpieczenie osłabionej władzy, która przestała się czuć „teflonowa”, a zaczyna obawiać się możliwych ciosów, wykonuje więc wyprzedzający atak. KO może upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Po pierwsze pokazuje, żeby nie ruszać jej generalicji, bo w końcu Grodzki to jeden z ważniejszych jej aktywów. Po drugie, zważywszy na to, z czego jest znany Duklanowski, jest to jednocześnie sygnał, żeby nie ruszać jej lokalnych struktur, bo kiedy ludzie PO ze Szczecina nie zdołali dosięgnąć niewygodnego dziennikarza, zrobiła to już „centrala” ze stolicy. 

Przy okazji afery Grodzkiego warto też wspomnieć o równie kuriozalnym werdykcie, który zapadł w sprawie afery hejterskiej, a konkretnie w sprawie artykułu o żonie byłego prezydenta Inowrocławia. Tym razem ofiarą politycznego wyroku okazał się Samuel Pereira, dziennikarz telewizji wPolsce24. W tym procesie, tak jak w wypadku marszałka Senatu, sędzia, nie wiadomo dlaczego, nie uznał za wiarygodne zeznań świadków i przedstawionych dowodów, w tym dokumentów. Uderzający jest też wymiar kary – 43 tys. zł grzywny i kosztowne przeprosiny w mediach. Taki wyrok de facto oznacza bankructwo dziennikarza. 

Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich nie ma w tej sprawie żadnych wątpliwości. Zapowiedziało wystąpienie do prezydenta Nawrockiego o ułaskawienie dziennikarza i opublikowało następujący tekst: „Wyrok ten narusza zasadę wolności słowa oraz prawo do informowania opinii publicznej o sprawach publicznych, w tym o kulisach politycznej aktywności przedstawicieli władzy lokalnej (...). Jest to forma akcji procesowej, która tłumi publiczną debatę, skutecznie odstraszając dziennikarzy do wyrażania opinii na niewygodne tematy”.

Wyrok w sprawie Brejzy, tak samo jak Grodzkiego, jest jednoznacznym sygnałem dla mediów lokalnych oraz ludzi, którzy chcieliby tym mediom zaufać, że władza może ich zniszczyć. Że nie będzie żadnej ochrony, że jeśli podskoczą układom – nieważne zresztą, z której opcji politycznej, aczkolwiek niebagatelne znaczenie ma tu to, że Grodzki i Brejza to jedni z najważniejszych członków PO. W ten sposób władza po cichu zakłada knebel tym, którzy chcą walczyć z regionalną patologią, tym, którzy mają odwagę przeciwstawić się lokalnym sitwom. Terroryzuje ich, grozi im palcem. Gdyby europejskie NGO, monitorujące wolność słowa, rzeczywiście miały jakieś ideały, to natychmiast by się tym zajęły. Tyle że „ideałem” Amnesty International czy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka – o Fundacji Batorego, będącej de facto już częścią partyjnego systemu KO nie wspominając – jest wierność Tuskowi i związane z tym profity.

Trochę optymizmu

Opis szykan, którym poddawani są krytyczni wobec władzy dziennikarze, byłby niepełny bez przywołania casusu Republiki. To, co przeżywa ta stacja od prawie dwóch lat, w pełni pokazuje, jak zdegenerowaną, niebezpieczną partią jest KO. Odkąd objęła władzę, w sposób systemowy, stosując standardy wschodnich oligarchii, dąży do zniszczenia wolności słowa. Wymieniać ataki, także fizyczne, których obiektem stali się dziennikarze Republiki, można w nieskończoność. Zresztą prezes tej stacji sam jest na ławie oskarżonych za to, że, jak wspomniany już Duklanowski, ośmielił się powiedzieć prawdę o Grodzkim. 

Warto tu przywołać szczególnie trzy wydarzenia pokazujące, w jaki sposób KO rozumie wolność mediów. Po pierwsze – zablokowanie wstępu dziennikarzom Republiki na konferencje premiera, które odbywały się podczas ostatniej powodzi. Zważywszy na to, że telewizja ta jest najczęściej oglądaną w Polsce stacją newsową, Tusk nie tylko złamał w ten sposób oczywiste standardy demokracji, ale i pozbawił znaczną część obywateli informacji w kryzysowym momencie, co mogło nawet narazić ich życie. Po drugie – wysłanie, podczas finału WOŚP, patologii od „silnych razem”, żeby urządzała prowokacje przed wejściem do budynku stacji. Oczywiście trolle Romana Giertycha mogą wydawać nam się śmieszne, niemniej było to nasłanie de facto bojówki politycznej na krytyczną względem władzy telewizję – czysto białoruski modus operandi. 

No i w końcu konsekwentny nacisk na prywatne firmy, aby nie zamieszczały reklam w tej telewizji. To znowu standard rodem ze wschodniej oligarchii, prowadzący do niebywałego absurdu. Otóż okazuje się, że jedna z najbardziej oglądanych stacji w Polsce nie jest przedmiotem zainteresowania większości reklamodawców, którzy, gdyby nasze państwo nie było chore, powinni wręcz bić się o możliwość emisji swoich spotów na jej antenie. W tym kontekście jest wręcz cudem, że Republika jednak, dzięki ofiarności widzów, funkcjonuje – i tym optymistycznym akcentem, pokazującym, że nawet przy użyciu wszystkich swoich zasobów i złamaniu reguł demokracji, Tusk nie zdołał dopiąć swego, pozwolę sobie zakończyć ten tekst.

 

 

Źródło: Gazeta Polska Codziennie

Wesprzyj niezależne media

W czasach ataków na wolność słowa i niezależność dziennikarską, Twoje wsparcie jest kluczowe. Pomóż nam zachować niezależność i kontynuować rzetelne informowanie.

* Pola wymagane