Przed inwazją rosyjskiej armii na szeroką skalę na Ukrainę Witalij Hołod mieszkał w mieście Tokmak w obwodzi zaporoskim, na południowym wschodzie kraju, i pracował jako redaktor naczelny gazety „Nasze miasto Tokmak”. Już 26 lutego miasto zostało zajęte przez Rosjan. Witalij znalazł się pod okupacją wraz z młodszym, 15-letnim synem. W tym czasie dwoje starszych dzieci i jego żona przebywało w Kijowie. Witalij nie wiedział wtedy jeszcze, czy będzie mógł opuścić okupowane miasto i zobaczyć się z całą rodziną. Rok po tragedii walczy w szeregach Sił Zbrojny Ukrainy. „Marzę o tym, by każdym moim działaniem przybliżać nasze zwycięstwo” – mówi.
Witalij Hołod opowiedział korespondentowi Niezalezna.pl na Ukrainie o tym, co musiał przeżyć w ukraińskim mieście, okupowanym przez wojska rosyjskie, o patriotycznym oporze oraz lokalnych kolaborantach.
- Powiem szczerze, że zrozumienie potrzeby wyjazdu z okupowanego terenu przyszło zbyt późno. Od początku były jasne dwie rzeczy. Że dziennikarze, działacze, samorządowcy będą potrzebni raszystom [pejoratywne określenie Rosjan – przyp.red.] i po nich kiedyś przyjdą. Jak również to, że nie będzie dla mnie pracy, więc nie będę miał za co żyć. Ale dopóki nie było oczywistych zagrożeń, nie spieszyłem się od razu do wyjazdu. Chociaż bardzo się w tej kwestii się przeliczyłem
- przyznaje Witalij. Wspomina, że oprócz kontynuowania pracy w dziennikarstwie zaczął brać czynny udział w wiecach patriotycznych.
- Każdego dnia przez prawie trzy tygodnie z rzędu organizowaliśmy wiece przeciwko rosyjskim okupantom. Zwykle przychodziło na nie do 200 osób – mieszkańców z Tokmaka, a najwięcej wyszło 7-8 marca - do 600 uczestników (to dużo jak na nasze 32-tysięczne miasto). Od samego początku dołączył do nas 70-letni szef lokalnej komisji wyborczej Mychajło Swiszczo. On – człowiek poczciwy, z siwą brodą i uniesioną w dłoni flagą - stał się jednym z symboli akcji. Zwykle otwierał codzienny wiec pod pomnikiem obrońców Ukrainy. Uczestnicy śpiewali hymn narodowy Ukrainy, a następnie czytali modlitwę „Ojcze nasz”. Również na wniosek Mychajła Swiszczo czcili minutą ciszy pamięć poległych żołnierzy ukraińskich, jeszcze przed wprowadzeniem Narodowej Minuty Pamięci w kraju. Potem ja opowiadałem wieści z frontów, wszystko, co było wtedy ważne. No i oczywiście robiłem publikacje o tych wiecach i fotoreportaże na facebookowej stronie gazety „Nasze Miasto Tokmak"
- mówi mężczyzna.
Według niego, na tych zgromadzeniach było dużo ukraińskich flag. A potem skądś pojawiły się plakaty patriotyczne i antyrosyjskie. – Proszę sobie wyobrazić - z ukraińskimi flagami i hasłami „Chwała Ukrainie - Chwała Bohaterom!”, „Chwała Siłom Zbrojnym!” i „Tokmak to Ukraina!” my szliśmy pod kwaterę główną rosyjskich żołnierzy, która znajdowała się w budynku policji. Krzyczeliśmy, żeby raszyści wynieśli się precz – wspomina Witalij. Według rozmówcy Niezalezna.pl fakt, że żołnierze byli uzbrojeni, a na dachu urzędu miasta stało dwóch lub trzech wojskowych z karabinami szturmowymi, nie odstraszał zupełnie protestujących.
- Prosiliśmy ludzi, aby nie zbliżali się do uzbrojonych żołnierzy. Ale - gdzie tam! Pierwsze nie wytrzymywały kobiety, a po nich inni też zbliżali się do Rosjan, próbowały krzyczeć, żeby im coś wytłumaczyć
- kontynuuje dziennikarz.
On przyznaje, że początkowo postawa okupantów nie była okrutna. A sam mężczyzna unikał rozmów z nimi, ale była jedna krótka rozmowa.
„Podczas wiecu w pobliżu policji jeden z ich funkcjonariuszy zapytał mnie:
- Jesteś dziennikarzem? Nie chcesz porozmawiać z komendantem?
- Po co? - pytam. - O czym rozmawiać z okupantami?
Był szczerze urażony: „Dlaczego my jesteśmy okupantami? Patrz, nie tykamy waszych flag, nie zabraniamy wam się gromadzić”.
- Ale dlaczego tu jesteś?
- My zastąpimy wasz rząd w Kijowie i tyle.
- My taki wybraliśmy, czemu będziecie nam wydawać rozkazy...
Taka bezsensowna rozmowa…” – wspomina Witalij.
Jego zdaniem, ponieważ celem Rosjan na początku wojny na dużą skalę był Kijów, to w Tokmoku w ogóle nie planowali niczego zmieniać. Więc na początku okupacji zachowywali się całkiem spokojnie. Być może licząc na masową współpracę burmistrzów i przedstawicieli władz lokalnych. Aby potem pokazać ładny obrazek, że oczekiwano ich na Ukrainie jako wyzwolicieli.
Mimo zorganizowanego oporu ukraińskiego wciąż dochodziło do pojedynczych przypadków prób pomocy okupantom.
„Podczas gdy setki patriotów z Tokmaku codziennie krzyczało do Rosjan, aby wracali do siebie, niektórzy potajemnie biegali do rosyjskich żołnierzy i ich komendanta, ale bali się to pokazać” – mówi Witalij. Jednak według niego, kiedy okupanci przekonali się w ciągu dwóch-trzech tygodni, że większość mieszkańców miasta postrzega ich właśnie jako okupantów, ich taktyka zaczęła się zmieniać.
„W Tokmaku pojawił się oddział FSB [służby specjalne Rosji – przyp.red.], zaczęli szukać i porywać członków uczestników ukraińskiej operacji antyterrorystycznej na Donbasie, zaczęli przyjeżdżać po samorządowców i woluntariuszy. Zrozumiałem, że powinienem spróbować wyjechać, bo lada dzień przyjdą po mnie. 18 marca w kolumnie z uchodźcami z Mariupola wyjechałem z moim najmłodszym synem. A już 21 marca do mojego domu przyszło pięciu funkcjonariuszy FSB. Wysadzili drzwi łomami, oczywiście myśleli, że jestem w środku i nie otwieram. Ukradli mi wszystkie dokumenty i komputer, może szukali jakichś dowodów mojej działalności”
- mówi mężczyzna.
Witalij Hołod przyznaje, że gdyby mógł cofnąć czas, jedyne, co zrobiłby inaczej, to natychmiast opuściłby okupowane terytorium.
Po znalezieniu się na terytorium kontrolowanym przez Ukrainę mężczyzna natychmiast udał się na komisariat wojskowy z zamiarem bronienia swojej ojczyzny z bronią w ręku.
„Marzę o tym, by każdym moim działaniem przybliżać nasze zwycięstwo” – podsumowuje Witalij.
Tłumaczyła - Olga Alehno