Choć wybory prezydenckie w USA dopiero we wtorek, już od połowy września Amerykanie mają możliwość oddawania głosów korespondencyjnie lub osobiście w ramach tzw. early voting, czyli głosowania wczesnego. Kluczowe znaczenie mają jednak głosy Kolegium Elektorów. Łącznie do zgarnięcia jest ich 538. O co w nich chodzi i dlaczego np. Kalifornia ma ich 18 razy więcej niż Alaska czy Delaware? Wyjaśniamy!
Early voting, czyli proces głosowania wczesnego, prowadzony jest w USA od września. W zależności od poszczególnych stanów, ten terminarz wyborczy się różni. Dla przykładu: 20 września wczesne głosowanie rozpoczęto w Minnesocie, Dakocie Południowej i Wirginii. Z kolei w Georgii ruszyło ono dopiero 16 października. Są jednak też stany, w których można głosować tylko w dniu wyborów. To New Hampshire, Alabama oraz Missisipi.
Do tej pory w ramach early voting i głosowania korespondencyjnego swój głos oddało ok. 42 mln. Amerykanów. Odpowiada to 25 proc. wszystkich głosów oddanych podczas poprzednich wyborów prezydenckich w 2020 r. Frekwencja jest jednak niższa niż cztery lata temu. Wtedy, z powodu m.in. pandemii, taka forma głosowania cieszyła się większą popularnością.
Do tej pory republikanie byli tą grupą, która szła oddać swój głos dopiero w dniu wyborów. Z kolei demokraci wzywali do jak najszybszego głosowania m.in. poprzez karty wysyłane pocztą lub właśnie early voting, gdzie pobiera się karty do głosowania i osobiście zanosi do punktu wyborczego. W tegorocznej kampanii widać jednak zasadniczą zmianę.
Republikanie zrozumieli, że lepiej wzywać elektorat do jak najszybszego głosowania. Sam Donald Trump wielokrotnie przekonywał, by nie czekać do 5 listopada. Sam zresztą zapowiedział, że zagłosuje wcześniej. Zmiana ta może wynikać z faktu, że cztery lata temu, gdy spływały głosy oddane w dniu wyborów, Biden mocno przegrywał z Trumpem. Gdy jednak zaczęły spływać głosy nadsyłane pocztą, oddane przed dniem wyborów, przewaga Bidena zaczęła bardzo szybko rosnąć.
W przestrzeni medialnej wielokrotnie można było usłyszeć bądź przeczytać, że w rzeczywistości głosy oddane przez zwykłych Amerykanów nie mają większego znaczenia, bowiem liczą się tzw. głosy elektorskie. Czym zatem jest ten organ?
Kolegium Elektorów Stanów Zjednoczonych (ang. United States Electoral College) to konstytucyjny organ państwowy dokonujący co cztery lata wyboru amerykańskiego prezydenta i wiceprezydenta. Od 1964 roku elektorów jest 538, czyli tylu, ilu kongresmenów plus trzech przedstawicieli Dystryktu Kolumbii.
To, ile dany stan ma głosów w Kolegium Elektorów, wynika bezpośrednio z jego populacji. Oblicza się to według mechanizmu: liczba kongresmenów z danego stanu + dwóch senatorów. Warto zaznaczyć, że po ostatnim spisie ludności Kalifornia straciła jeden głos elektorski. Za to Teksas zyskał dwa.
Najmniej, po trzy głosy elektorskie mają – Alaska, Dakota Północna, Dakota Południowa, Delaware, Dystrykt Kolumbii, Vermont oraz Wyoming. Na przeciwległym biegunie znajduje się wspomniana wyżej Kalifornia (54 głosy) i Teksas (40 głosów), a także Floryda (30), Nowy Jork (28) oraz Pensylwania (19).
We wszystkich stanach odbywa się głosowanie powszechne. A głosy elektorskie, poza dwoma wyjątkami (o nich poniżej) przyznawane są kandydatowi, który zwycięży w danym stanie na zasadzie: zwycięzca bierze wszystko. Dla przykładu, jeżeli w Kalifornii Trump dostanie miliony głosów, ale wygra tam Harris, to ona zgarnie całą pulę głosów elektorskich.
Wspomniane wyjątki to Maine oraz Nebraska. W stanach tych dwa miejsca elektorskie (odpowiadające miejscom w Senacie) przypadają kandydatom tej partii, która wygrywa wybory prezydenckie w całym stanie, tak, jak w całym stanie wybiera się senatorów. Natomiast pozostałe mandaty elektorskie, odpowiadające miejscom w Kongresie, przydzielane są na zasadach wyborów do Kongresu, a więc miejsce zdobywa elektor – zwycięzca okręgu wyborczego. W Maine są dwa okręgi wyborcze, w Nebrasce trzy (tylu członków Izby Reprezentantów wybierają te stany), zatem te miejsca mogą przypaść innym kandydatom niż wskazani przez partię, która wygrała w całym stanie.
Aby wygrać w wyborach prezydenckich, należy zdobyć bezwzględną większość, czyli 270 głosów elektorskich.
Mówi się również, że zasadnicze znaczenie dla wygrania wyścigu wyborczego mają zwycięstwa w tzw. stanach wahających się (ang. swing states). To Arizona, Nevada, Wisconsin, Michigan, Pensylwania, Karolina Północna i Georgia. To, co je charakteryzuje, to fakt, że żaden z kandydatów nie ma w nich znaczącej przewagi.
Widać to m.in. na przykładzie średniej sondaży z 30 października, przygotowanej przez portal RealClearPolitics. Maksymalna przewaga Donalda Trumpa nad Kamalą Harris notowana jest w Arizonie, lecz to zaledwie 2,5. proc. W Nevadzie jest to tylko 0,5 proc. O tyle samo Harris prowadzi nad Trumpem w Michigan.
Łącznie siedem tzw. swing states dysponuje 93 głosami elektorskimi. Najwięcej – Pensylwania (19). Dlatego też przyjęło się, że ten kandydat, który w nich wygra, ma praktycznie zapewnione zwycięstwo w prezydenckim wyścigu.