- W braku zaproszenia do rozmów dla krajów bałtyckich do Paryża i Londynu nie wiedzę nic złego. […] Tam były – Polska, Finlandia, Szwecja. Szwedzcy oraz polscy żołnierzy stacjonują na Łotwie. Więc ja osobiście czuję się spokojnie co do wsparcia ze strony sojuszników. Natomiast to co mnie faktycznie niepokoi – to brak Europy i Ukrainy w rozmowach między USA a Rosją - mówi portalowi Niezalezna.pl Māris Andžāns, dyrektor łotewskiego Centrum Studiów Geopolitycznych (Ģeopolitikas pētījumu centrs) z siedzibą w Rydze.
Brak zaproszenia dla krajów bałtyckich na specjalny szczyt z udziałem Ukrainy, który odbył się 2 marca w Londynie, był omawiany w polskiej przestrzeni informacyjnej. Brytyjski premier Keir Starmer już zdążył przeprosić władze w Rydze, Wilnie i Tallinie, ale jak Pan, jako analityk, widzi przyczynę tej sytuacji?
Osobiście nie widzę w tym fakcie dużego problemu. Owszem, to wywołało niepokój w regionie bałtyckim. Politycy poczuli się urażeni brakiem zaproszenia. I to nie dotyczyło tylko szczytu w Londynie, ale również wcześniejszego spotkania w Paryżu, które miało miejsce tuż po konferencji w Monachium, po rozmowie telefonicznej Władimira Putina z Donaldem Trumpem. Wówczas krajów bałtyckich również nie zaproszono do stołu rozmów.
Ja patrzę na to z tej perspektywy, że podczas obu spotkań dyskutowali nasi przyjaciele. Oni dobrze wiedzą, co my myślimy i dlaczego. To nie jest układ monachijski z 1938 r. [porozumienie zawarte podczas konferencji w Monachium dotyczące przyłączenia części terytoriów Czechosłowacji do Rzeszy Niemieckiej], ani konferencja jałtańska z 1945 r. [konferencja Wielkiej Trójki, w której wzięli udział Józef Stalin, Franklin D. Roosevelt i Winston Churchill, i której następstwa zadecydowały o powojennym podziale mapy Europy]. Ta sytuacja obiektywnie pokazuje siłę, jaką kraje bałtyckie mają. Jesteśmy jednymi z tych, którzy najbardziej aktywnie wspierają Ukrainę, ale nasza polityczna i gospodarcza siła jest niewielka. W ostatnim czasie kraje bałtyckie nie wyraziły np. jasnej gotowości wysłać żołnierzy na Ukrainę. O tym powoli zaczyna się rozmawiać, ale nie ma jasnego komunikatu.
I jeszcze jedna kwestia – to, że brak zaproszenia dla krajów bałtyckich jest pretekstem do niezapraszania prorosyjskich polityków z Węgier i Słowacji.
Jak pisze na portalu lsm.lv Jānis Priede, dziekan Wydziału Ekonomii i Nauk Społecznych Uniwersytetu Łotewskiego (LU) – w tym roku wydatki na obronę Łotwy i Estonii wyniosą 3,45 proc. PKB. Litwa przeznaczy na ten cel 3 proc. W końcu same USA procentowo wydają rocznie średnio 3,3 proc. PKB na obronność. Czy to naprawdę za mało, żeby państwa bałtyckie „zasłużyły” na zaproszenie do udziału w negocjacjach z innymi państwami Europy? Dla tych małych gospodarek to jest wysiłek.
Jasne, że tak. Ale chodzi o wspólną siłę obronną i obronne możliwości. Bo w przypadku 3,45 proc. łotewskiego PKB, to jest tylko 1,5 mld. euro (ok. 1,62 mld dol. USA). Z kolei gospodarka USA jest największą na świecie i ich budżet obronny w liczbach absolutnych jest znacznie większy. Wydatki Amerykanów na ten cel opiewają się na 800-900 mld dol. USA. I faktycznie, kraje bałtyckie wydają dużo procentowo w odniesieniu do swojego PKB, ale te cyfry w porównaniu są niewielkie. I nasze możliwości są stosunkowo małe, nawet gdybyśmy przeznaczali na ten cel 100 proc. PKB. Dla przykładu, przed drugą wojną światową, w 1939 r., Łotwa wydawała na uzbrojenie 27 proc. PKB.
Więc ci, którzy spotykali się w Paryżu i Londynie, byli więksi od nas. Polska planuje wydać na cele obronne ok. 5 proc. PKB. I Polacy są jednymi z najsilniejszych w Europie - ponad 200 tys. żołnierzy, jedna z największych armii pod względem liczby czołgów. Więc odpowiednio wkład takiego państwa jak Polska może być większy niż krajów bałtyckich. Jest to czysto pragmatyczny punkt widzenia.
Mowa jest o tym, jak to wygląda we wspólnym wysiłku. Ile dodajemy realnie do wspólnego garnka.
Na początku lutego ogłoszono, że Łotwa dostarczy w tym roku Ukrainie 42 transportery opancerzone „Patria” 6x6, z czego większość będzie zupełnie nowa. Łotwa od dłuższego czasu produkuje również drony i skutery bojowe dla Ukrainy. Dlaczego ta produkcja odbywa się właśnie na Łotwie? I na ile jest to skuteczne?
Przemysł obronny jest we wszystkich trzech państwach bałtyckich – na Łotwie, Litwie i w Estonii, choć niewielki. Wspomniane transportery opancerzone są produkowane w łotewskim mieście Valmiera [w północno-wschodniej części Łotwy]. Na początku ich produkcja odbywała się w Szwecji, lecz stopniowo była poszerzana na Łotwie i obecnie mamy możliwości ich pełnej produkcji. Generalnie jest to duży progres, ale to są tylko transportery opancerzone (APC), które służą do transportu piechoty i sprzętu na polu walki, określane jako „taksówki na polu boju”. To jest ważny krok w rozwoju łotewskiego przemysłu zbrojnego, ale nie należy przesadzać, że to jest czymś nadzwyczajnie ważnym.
Również Łotwa produkuje - drony zarówno morskie jak i lądowe, broń małokalibrowa. To fakt.
Czy wiadomo, jaki jest efekt wysyłania tej pomocy na Ukrainę?
Wszystkie trzy państwa bałtyckie pomagają Ukraińcom, oddając, co mogą. Łotwa dla przykładu oddała wszystkie swoje helikoptery Mi-17, Mi-2, Mi-8, z czasów ZSRS. Jak również haubice samobieżne M109 i niezbędną dla nich amunicję, które kraj kupił od Austrii. Ponadto Łotwa przekaże bojowe pojazdy rozpoznawcze CVR(T), zakupione w Wielkiej Brytanii. Czyli dajemy, co możemy oddać. I Łotwa była jednym z pierwszych krajów, który wysłał na Ukrainę wszystkie swoje systemy Stinger [amerykański mobilny system przeciwlotniczy], mające ważne znaczenie obronne na polu walki. Sami Ukraińcy też – biorą wszystko, co można wziąć w ramach pomocy, w tym wspomniane drony. Ale często od nich słyszymy, że lepsza jest pomoc finansowa niż przysyłanie dronów.
Podczas niedawnej rozmowy z portalem Niezalezna.pl norweski dyplomata Knut Hauge, ocenił, że Polska „zajmuje stanowcze stanowisko wobec rosyjskiej agresji, a także zdecydowanie opowiada się za wzmocnieniem własnej obronności oraz za wzmocnieniem transatlantyckich więzi w ramach NATO”. Ale na nasze pytanie dotyczące roli Polski przy stole negocjacyjnym ws. pokoju na Ukrainie powiedział, że „na chwilę obecną ani Ukraina, ani Europa nie są objęte wstępnymi rozmowami między Rosją a USA”. I znowu pytanie – kto w takim razie jest „godny” tego miejsca przy stole rozmów?
Relacje USA i Rosji są inną kwestią. Ponieważ na razie USA nikogo nie zapraszają do rozmów. Niedawno Waszyngton wysłuchał prezydenta Francji Emmanuela Macrona oraz premiera Wielkiej Brytanii Keira Starmera. Również prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski był w Białym Domu. Ale USA obecnie rozmawiają tylko z Rosją. I do tych rozmów Stany nikogo nie zapraszają. To jest wybór administracji prezydenta Donalda Trumpa. I w tym nie ma ani Polski, ani Francji, ani Wielkiej Brytanii, ani Chin, ani Australii.
I tu wracamy do początku naszej rozmowy – nie decydujemy na poziomie globalnym, ale o naszym europejskim stole przecież możemy decydować.
Unia Europejska składa się 27 państw członkowskich. Jasne jest, że trudno znaleźć jednomyślność. Łatwiej dojść do porozumienia w węższym gronie i z tymi, którzy mają realne przełożenie. I kraje bałtyckie takich możliwości nie mają.
Ponownie – w braku zaproszenia do rozmów dla krajów bałtyckich do Paryża i Londynu nie widzę nic złego. Nie dramatyzowałbym tego. Tam były – Polska, Finlandia, Szwecja. Szwedzcy oraz polscy żołnierzy stacjonują na Łotwie. Więc ja osobiście czuję się spokojnie co do wsparcia ze strony sojuszników. Natomiast to co mnie faktycznie niepokoi – to brak Europy i Ukrainy w rozmowach między USA a Rosją.