Pionier ruchu demokratycznego w Hongkongu Martin Lee może trafić do więzienia nawet na pięć lat za nieautoryzowaną demonstrację. Część komentatorów ocenia, że jeśli władze Chin wsadzą do więzienia 82-letniego „ojca demokracji”, to nie cofną się przed niczym.
Groźba osadzenia Lee w więzieniu zbiega się w czasie z praktyczną eliminacją opozycji ze sceny politycznej miasta. Uznawana jest za symboliczny koniec jego wieloletniej działalności politycznej i kres jego niespełnionych marzeń o demokratycznym Hongkongu.
Symboliczny koniec
Wpływowy prawnik, były poseł, założyciel pierwszej partii demokratycznej w Hongkongu i współautor hongkońskiej konstytucji, jest w grupie dziewięciu osób, które usłyszą w piątek wyroki w sprawie marszu protestu przeciwko władzom z sierpnia 2019 roku - jednej z największych demonstracji w historii miasta.
Na początku kwietnia sąd uznał już wszystkich oskarżonych za winnych zwołania lub udziału w marszu, w którym przeszło - według organizatorów - 1,7 mln ludzi, czyli blisko jedna czwarta wszystkich mieszkańców Hongkongu. Manifestacja miała generalnie pokojowy charakter, zwłaszcza na tle trwających wtedy gwałtownych protestów, ale odbyła się bez zgody policji.
Nie jest pewne, czy Lee trafi do więzienia, czy dostanie wyrok w zawieszeniu. Proces przeciwko niemu odbierany jest jako kolejny przejaw zacieśniania przez Pekin kontroli nad Hongkongiem i zaostrzania działań przeciwko krytykom, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego umiarkowaną postawę i niewielki udział w protestach z 2019 roku.
Ogień demokracji
Lee zaangażował się w ruch demokratyczny już w latach 80. ubiegłego wieku, gdy Wielka Brytania negocjowała z Chinami przekazanie Hongkongu pod władzę Pekinu.
- Ogień demokracji został rozpalony i pali się w sercach naszych ludzi. Nie zostanie ugaszony
- mówił swoim zwolennikom i dziennikarzom, gdy nad Hongkongiem zawisła chińska flaga.
W 2017 roku, po 20 latach bezskutecznej walki o pełną demokrację, oceniał w rozmowie z Polską Agencją Prasową, że Pekin powinien „zachować się właściwie” i spełnić złożoną Hongkongowi obietnicę. Martwił się o praworządność w mieście, ale zapał i osiągnięcia młodych liderów demokratycznych, takich jak Joshua Wong i Nathan Law, napawały go optymizmem.
Dziś Wong siedzi w więzieniu, skazany na ponad półtora roku za protesty, a Law mieszka w Wielkiej Brytanii, gdzie otrzymał azyl polityczny. Podobnie jak szereg innych działaczy demokratycznych, wyjechał z Hongkongu po narzuceniu mu przez Pekin kontrowersyjnych przepisów bezpieczeństwa państwowego.
Dla Pekinu jest zdrajcą
Martin Lee nigdy nie nawoływał do niepodległości i zawsze uważał się za Chińczyka. Chciał jednak chronić prawa Hongkończyków i wyegzekwować złożoną im obietnicę demokracji. Zabiegał o poparcie dla tej idei za granicą, za co Pekin nazywał go zdrajcą – podkreśla dziennik „New York Times”.
Według gazety Lee jest taki, jakim chciał być postrzegany Hongkong: wyrafinowany, odnoszący sukcesy i bez wysiłku łączący Wschód z Zachodem. Praktykujący katolik, urodzony w Hongkongu, wykształcony w Wielkiej Brytanii, mówi płynnie po angielsku, mandaryńsku i kantońsku.
Jego podejście do walki o demokrację określane bywa jako pragmatyczne, ale przesycone idealizmem i pełne nadziei. Skłonność do kompromisu z władzami sprawiała, że w ostatnich latach narażał się radykalnej części opozycjonistów.
Wraz z Martinem Lee na ławie oskarżonych jest również szereg innych wpływowych postaci ruchu demokratycznego, w tym byli posłowie Lee Cheuk-yan i Margaret Ng oraz prodemokratyczny magnat mediowy Jimmy Lai, założyciel krytycznego wobec władz dziennika „Pinggwo Yatbou” („Apple Daily”).